– Jeremy! – krzyknęłam.
Spojrzałam w lustro. Było pełne szarej, wirującej mgły. Drżała, marszczyła się jak woda. Wyginała się jak bańka. I wtedy wiedziałam już, że czarodziej był sidhe. On – lub też ona – skrywał się przede mną, ale lustra były magią sidhe. Potem Alistair wygrał walkę i wsunął we mnie czubek swojego penisa. Krzyknęłam. Był to na poły okrzyk protestu, a na poły rozkoszy. Mój umysł buntował się przeciwko temu, ale olejek rozgrzewał ciało. – Nie! – krzyknęłam, ale moje biodra poruszyły się pod nim, pomagając mu wsunąć się we mnie. Chciałam, pragnęłam, żeby we mnie wszedł, pragnęłam poczuć w sobie jego nagie ciało. Wciąż jednak krzyczałam: – Nie!
Alistair wzdrygnął się i wysunął ten koniuszek, który udało mu się wsadzić, podnosząc się na kolana i strącając coś z pleców. Została na nich mała plamka krwi. Rozgniótł pająka. Ale na jego ramieniu pojawił się kolejny. Strącił go. Kolejne dwa pająki spadły na jego ramiona. Próbował dotknąć środka swoich pleców i odwrócił się jak pies goniący własny ogon, i wtedy ujrzałam całe jego plecy. Skóra była popękana, a fala małych czarnych pająków zalewała go. Roiły się na nim jak czarna woda, ruchoma, gryząca druga skóra.
Krzyczał, drapał się po plecach, rozgniatał je, ale wciąż było ich więcej i więcej, aż w końcu cały był nimi pokryty. Wpełzały do jego otwartych ust, gdy piszczał, dławił się i krzyczał.
Wszystkie lustra pulsowały, oddychały, szkło rozciągało się i kurczyło jak coś elastycznego i żywego. Usłyszałam w głowie męski głos: – Pod łóżko, szybko. – Nie zastanawiałam się nad tym. Sturlałam się z łóżka i dałam pod nie nura. Czerwone prześcieradła zwisały z krawędzi, ukrywając wszystko z wyjątkiem cienkiego pasma światła.
Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, jakby tysiąc okien stłukło się w tym samym czasie. Krzyki Alistaira zagłuszył dźwięk spadających luster. Szkło pękało na dywanie jak kruchy grad. Był to dzwoniący, ostry dźwięk.
Stopniowo robiło się coraz ciszej, w miarę jak szkło zalegało w pokoju. W końcu było słychać tylko dźwięk roztrzaskiwanego drewna. Nie mogłam tego dojrzeć, ale wydawało mi się, że to drzwi. – Merry, Merry! – usłyszałam głos Jeremy’ego.
– Merry, mój Boże – krzyknął Roane.
Podczołgałam się do krawędzi łóżka i podniosłam skrawek prześcieradła, żeby zobaczyć podłogę błyszczącą od szkła. – Tutaj jestem! – krzyknęłam. Wystawiłam ręce spod łóżka, zamachałam nimi, ale nie mogłam ruszyć się dalej bez pokaleczenia się szkłem.
Chwyciła mnie czyjaś ręka, a ktoś inny położył na szkłach marynarkę, tak że Roane mógł mnie wyciągnąć spod łóżka. Gdy tylko wziął mnie w ramiona, uświadomiłam sobie, że w dalszym ciągu jestem pokryta Łzami Branwyna, i że lepiej by było, gdyby mnie nie dotykał. Ale wystarczyło, że przelotnie rzuciłam okiem na to, co leżało na łóżku, żeby odjęło mi mowę. Myślę, że zapomniałam oddychać na sekundę albo dwie.
Roane zaniósł mnie do drzwi. Popatrzyłam nad jego ramieniem na to, co leżało na łóżku. Wiedziałam, że to był człowiek. Wiedziałam nawet, że był to Alistair Norton, ale gdybym nie wiedziała, podejrzewam, że nie rozpoznałabym w tym czymś człowieka. Była to bezkształtna masa tak szkarłatna jak prześcieradła, na których leżała. Szkło zamieniło Alistaira Nortona w górę mięsa. Nie mogłam dojrzeć pająków pod tą krwią. Wiedziałam tylko, że czarodziej po drugiej stronie zaklęcia był sidhe, że próbował mnie zabić, i że gdyby Jeremy’emu nie udało się złamać zaklęcia, byłabym mniejszą z dwóch czerwonych brył leżących na zakrwawionym łóżku. Miałam u Jeremy’ego naprawdę wielki dług.
Policjanci nie pozwolili mi się wykąpać. Nie pozwolili mi nawet umyć rąk. Cztery godziny po tym, jak Roane wyniósł mnie z sypialni, wciąż próbowałam im wyjaśnić, co właściwie stało się Alistairowi Nortonowi. Bezskutecznie. Nikt nie wierzył w moją wersję wydarzeń. Obejrzeli taśmę i wciąż mi nie wierzyli. Myślę, że jedynym powodem, dla którego nie oskarżyli mnie o zamordowanie Alistaira Nortona, było to, że ujawniłam się jako księżniczka Meredith NicEssus. Zarówno oni, jak i ja wiedzieliśmy, że w każdej chwili mogę powołać się na immunitet dyplomatyczny i po prostu sobie iść. Tak więc mogli sobie wsadzić akt oskarżenia gdzieś.
Nie wiedzieli jednak o jednym: a mianowicie o tym, że zależało mi na powoływaniu się na immunitet prawie tak samo jak im. Gdy tylko się powołam na immunitet, od razu zawiadomią Biuro do spraw Ludzi i Istot Magicznych. Skontaktują się z ambasadorem dworów sidhe. A ambasador skontaktuje się z Królową Powietrza i Ciemności. Powie jej, gdzie jestem. Znając moją ciotkę, poleci „strzec” mnie, dopóki jej straż po mnie nie przybędzie i nie przetransportuje mnie z powrotem do domu. Znajdę się w pułapce, jak zając złapany we wnyki, czekający, aż ktoś przyjdzie, przetrąci mu kark i weźmie do domu jako trofeum.
Siedziałam przy małym stoliku, mając przed sobą szklankę wody. Na oparciu krzesła wisiał koc, który dali mi sanitariusze. Koc miał zapewnić mi ciepło, w przypadku gdybym była w szoku, i zakryć rozdartą górę mojej sukienki. W ciągu ostatnich kilku godzin chwilami trzęsłam się z zimna i wtedy koc był mi potrzebny, ale przez resztę czasu było mi gorąco jak diabli. Albo dygotałam z zimna, albo się pociłam, kombinacja szoku i Łez Branwyna. Przechodzenie z jednej skrajności w drugą przypłaciłam straszliwym bólem głowy. Nikt nie podał mi żadnego środka przeciwbólowego, ponieważ miałam być zawieziona później do szpitala.
Kiedy przyjechali pierwsi policjanci, wciąż błyszczałam. Dopóki olejek był w moim organizmie, nie potrafiłam utkać osłony, więc nie mogłam ukryć błyszczenia. Kilku z pierwszych mundurowych rozpoznało mnie; jeden z nich powiedział: – Ależ to księżniczka Meredith. – Słowa te padły w łagodną kalifornijską noc i wiedziałam, że jest tylko kwestią czasu, żeby Królowa Powietrza i Ciemności wysłała kogoś do wyjaśnienia tego szeptu. Musiałam jak najszybciej wyjechać z miasta. Miałam najwyżej jeszcze noc, może dwie, zanim straże mojej ciotki po mnie przyjdą. Miałam czas, żeby siedzieć tutaj i odpowiadać na pytania. Ale zaczynałam być już zmęczona powtarzaniem w kółko tego samego.
Dlaczego więc wciąż siedziałam na krześle z twardym oparciem, patrząc ponad małym stolikiem na detektywa, którego pierwszy raz widziałam na oczy? Po pierwsze, nawet jeśli udałoby mi się stąd wyjść bez powoływania się na immunitet dyplomatyczny, zawiadomiliby o tym polityków. Zrobiliby to, żeby ochronić własne tyłki. Po drugie, chciałam, żeby detektyw Alvera uświadomił sobie, jak niebezpieczne były Łzy Branwyna. Prawdopodobnie był to prezent od jakiejś sidhe, która utkała pasożytnicze zaklęcie. Scenariusz optymistyczny zakładał, że tylko jedna buteleczka znalazła się poza dworem. Mogło jednak być i tak, że ludzie, z pomocą sidhe lub bez, odkryli recepturę.
Oczywiście istniała jeszcze jedna możliwość. Sidhe, która wrobiła Nortona w tę magiczno-seksualną aferę, mogła dać Łzy Branwyna także wielu innym. Było to chyba bardziej prawdopodobne niż poprzednie dwa czarne scenariusze. Sęk w tym, że nie mogłam powiedzieć policji, że jeszcze jedna sidhe była zamieszana w tę sprawę. Nie możesz zdradzać interesów sidhe ludzkiej policji, jeśli jesteś przywiązany do wszystkich części swego ciała.
Policjanci są dobrzy w wychwytywaniu kłamstw, a może raczej, dla oszczędności czasu, po prostu z góry zakładają, że wszyscy kłamią. Jakkolwiek jest, detektyw Alvera nie uwierzył w moją opowieść. Siedział naprzeciwko mnie, wysoki, ciemnowłosy, szczupły, o rękach, które sprawiały wrażenie zbyt dużych w stosunku do jego wąskich ramion. Jego oczy były ciemnobrązowe, otoczone ciemnymi rzęsami, które sprawiały, że przyciągał uwagę. A może tej nocy każdy mężczyzna zrobiłby na mnie wrażenie? Jeremy stworzył mi ochronę, żeby pomóc mi kontrolować Łzy. Narysował runy wokół mojego czoła. Nie były one widzialne dla policjantów, ale gdy się skoncentrowałam, mogłam je poczuć niczym zimny ogień. Bez zaklęcia Jeremy’ego Bogini wie, co bym teraz robiła. Zapewne coś zawstydzającego i rozwiązłego. Nawet strzeżona przez runy byłam bardzo świadoma obecności wszystkich mężczyzn w pokoju.
Читать дальше