Orwin siedział w kącie, za stolikiem do toalety. Patrzyłem z niedowierzaniem na lustrzane odbicie: ciemnowłosy, nerwowy, pełen wdzięku. Jego dłoń co pewien czas przesuwała się po szyi, jakby w poszukiwaniu utraconego medalionu.
– Zapomniałeś mnie przywitać – cierpko zaskrzypiał ten, którego głowa spoczywała na wielkiej kryzie.
– Proszę o wybaczenie!
Czanotaks pokłonił się z demonstracyjną skruchą.
– Witam wielkiego maga, Baltazara Esta, nie mniej sławnego, a może nawet bardziej od niejednego tutaj…
W przeciwległym kącie ciężko poruszył się pułkownik Soll. Z trudem stanął na nogach. Być może miałem wyraz twarzy podobny do niego. Kompletnie bezrozumny.
Zauważyłem, że w pokoju panuje niezwykła cisza. Żadnego dźwięku z zewnątrz ani wycia wiatru, ani stukotu drzwi. I wszyscy na coś czekają.
Czarno Tak Skoro zachwiał się i oparł ciężko o biurko, tracąc przy tym całą swoją wesołość.
– Jesteście widmami – powiedział głucho. – Nie możecie mnie powstrzymać… nawet ty, Łajanie. Od dawna nie masz władzy nad Torią…
– Nigdy jej nie miałem – odparł dziekan. – Odkąd Toria nauczyła się samodzielnie ubierać i myć ręce.
– Jesteście widmami – powtórzył z uporem Czanotaks. – Rozprawiłem się z żywymi, więc tym bardziej nie boję się was.
– Co? Wcale się nie rozprawiłeś z żywymi – usłyszałem własny, oburzony głos. – Już przegrałeś…
Oczy Czanotaksa zabłysły.
– Z drogi, szczeniaku, który wybrał śmierć! Z drogi, Legiarze, chyba że chcesz stracić drugie oko?!
Tułacz rzucił się w jego stronę. Wzmianka o utraconym oku Legiara poruszyła go bardziej, niż zagrożenie dla świata.
– Raulu – rzekł cicho jednooki – stój.
Nie sądziłem, że Tułacz go posłucha, ale zamarł natychmiast. Lart Legiar zwrócił się w stronę Czanotaksa.
– No, dobrze… Czanotaksie, skoro tak wolisz. Jeśli jest sens nazywać cię ludzkim imieniem. Próbuj…
Wszyscy wstali.
Wstał Orlan, siedzący przed lustrem. Podniósł się Baltazar Est, dziekan Łujan niechętnie zdjął dłonie z ramion córki i cofnął się do okna. Tam, gdzie stał Tułacz ze skrzyżowanymi rękami.
Zgrzytając zębami, z wielkim trudem także się rozprostowałem. Wstałem z podłogi, podnosząc Alanę, a naprzeciwko wyprostował się Soll i pomógł ustać na nogach kruchej jak gałązka Tantali.
Tylko Toria się nie poruszyła. Nieruchoma kobieta w centrum nieregularnego ludzkiego kręgu.
– Spróbuj! – rzekł Legiar mało dyplomatycznym tonem.
– Popróbuj! No?!
Czanotaks obejrzał się na Torię.
Baltazar Est zatrzymał Egerta, rzucającego się przez pokój. Mnie trzymał Legiar i jego palce były jak stal.
Czanotaks Oro, straszliwy starzec, przez nikogo nie powstrzymany…
Czy mogliśmy go powstrzymać?!
Ruszył ku Torii Soll.
Powietrze w pokoju zgęstniało jak miód. Wcale niesłodki. Gorzki, ciężki, dławiący.
– Nie szarp się. On cię zabije.
Pokryta bliznami twarz Legiara była tuż obok.
A niech tam… Nie mogę dopuścić, żeby…
– Torio – powiedział Czanotaks odrażająco triumfalnie – chodźmy.
Wyciągnięta ręka…
Widziałem, jak unoszą się rzęsy Torii.
Powoli, po troszeczku.
I od razu przestałem się wyrywać z trzymających mnie pęt.
Nigdy przedtem nie widziałem Torii, lecz w jej oczach było coś obcego. To naprawdę straszne, kiedy czyjeś oczy patrzą cudzym spojrzeniem…
– Ty?! – spytały jej piękne, z trudem poruszające się usta.
To był obcy głos. Na pewno nie jej.
– Ty?! – powtórzył jak echo Czanotaks.
Zaskoczony, zbity z tropu, zły i gotów do walki.
– Jestem tutaj – rzekł obojętnie patrzący oczami Torii.
– Nie będziesz dalej szedł i szukał mnie. Zdjąłem zasuwę i zamknąłem Drzwi Amuletem. Odejdź.
– Nie mam dokąd iść – głucho odparł ten, który do niedawna był Czanotaksem. – Muszę wziąć Amulet, nie mam wyboru.
– Tym gorzej – powiedział obcy głos. – Nie ma Drzwi dla ciebie, w całym świecie ich nie ma. Jestem ostatnim Odźwiernym. A także ostatnim Wieszczbiarzem. Nie będzie następnych…
Czarno wyszczerzył się.
Legiar chwycił mnie za kołnierz i wepchnął twarzą w dywan.
Oślepiający błysk.
Nie miałem możliwości zobaczyć. Świat skurczył się jak skórka rzucona w ogień. Mogłem tylko kurczowo przyciskać do siebie Alanę, w chwili, gdy stalowa ręka Legiara coraz mocniej wciskała moją głowę we włosie, aż niemal zacząłem się dusić.
Zimny pokój. Białe światło bijące z trzech ogromnych zwierciadeł zaczęło gasnąć, zamigotało, wybuchło ponownie i w tym momencie jedna tafla pękła i rozlazła się jak zetlała tkanina. Strzępki zwinęły się w rurki, a w otworze stanął ktoś… Ciemna postać z długim, białym ostrzem w dłoni.
I z gorejącą, złotą iskrą na piersi.
Kto tak krzyczy na cały świat łamiącym się głosem? Tantala?!
Precz, czarodzieju! Jeszcze krok i twoja moc cię nie obroni!
Stojący w przejściu uniósł klingę i pozostałe lustra rozpadły się od środka na miriady maleńkich okruchów. Białe światło zrobiło się złote. Barwa starego złota.
Ślepe ściany straciły swoją biel i stały się przejrzyste. Widziałem ich twarze na pociemniałym tle. Zeszpecone wysiłkiem. Raul Ilmarranien, Nie Otwierający Drzwi, Lart Legiar, Walczący z Obcym, Zabity w Przedsionku, dziekan Łujan, Pogromca Moru i jeszcze inni…
Ten, który stał w przejściu zrobił szeroki krok do przodu. Po klindze biegła błyskawica.
Puść mnie! Przepuść mnie, nędzniku! Daj mi się ogrzać!
Deski podłogi stanęły dęba. Zaświszczało długie białe ostrze. Powietrze stało się podobne suchemu piaskowi, który utrudniał oddychanie.
Nad głowami wiły się żółte i czerwone linie, zapętlając się o siebie, rwały się z niegłośnym trzaskiem, który jednak ogłuszał. Pojawiła się szarawa wrona, wściekle się kręcąca, która poszła pochłaniać odłamki luster, wszystkie, co do jednego… Osypały się pokryte popiołem zbocza. Walczyłem jak mrówka w piaskowej jamce, kiedy wrona wywróciła się na nice, zmieniając w górę, stożek. Ten, który stał w przejściu odrąbał swym gasnącym już ostrzem czarną przyssawkę na jego szczycie…
Muszka na szali wszechświata. Czy mogłem cokolwiek zmienić?
Wszyscy Odźwierni i Strażnicy decydowali o losach świata sami, bez podpowiedzi. Czy cokolwiek zależało od moich marnych decyzji?
W każdym razie miałem czyste sumienie. Wiedziałem, że gdybym był Odźwiernym…
Ten ciężar mnie jednak ominął. Jestem tylko awanturnikiem, dumnym ze swego wątpliwego pochodzenia, a właściwie bezrozumnym włóczęgą.
Nic nie ważąca muszka na szali wszechświata.
Rażące światło zgasło. Uchwyt Legiara osłabł. Pozwoliłem sobie unieść głowę.
Pani Toria siedziała wciąż w fotelu. Jej powieki powoli opadały. Tantala szła, potykając się, przez pokój. W końcu dotarła do celu, upadła przed Torią na kolana, zaglądając w zamykające się oczy.
– Luarze?!
Powieki Torii opuszczały się powoli, po troszeczku.
– Luarze! Luarze!… To ja!
Ręka pani Soll, spoczywająca na podłokietniku, uniosła się sztywnym, drewnianym ruchem. Jakby na nitce.
Na moment opuściła się na głowę byłej komediantki.
– Luarze!!!
Oczy Torii zamknęły się. Dłoń opadła bezwładnie. Mocniej przytuliłem Alanę do siebie. Wyprostowałem się. Ten, którego nazywano Baltazarem, stał już u drzwi. Jego palce gładziły polerowany pierścień na drewnianej klamce.
Читать дальше