Żyję. Wyrwałem się znów sieci nieodwracalnej śmierci. Stoję na nasypie, mokry i okrwawiony, wyziębiony i ubłocony, lecz bez wątpienia żywy. Otaczający nas ludzie mówili coś ze wzburzeniem, lecz nie słyszałem ich dobrze. Byłem ogłuszony jak od uderzenia pałką.
Kupka piasku na dnie klepsydry. Drewniany kalendarzyk i biegnące dni, zaznaczone jeden po drugim. Jeszcze trzy długie dni wraz z połową nocy…
Jestem prawie martwy. Alana owdowieje wcześniej, niż zagoją się moje rany.
Przyprowadzono nam konie. Widziałem, jak Tantala pospiesznie wyciera włosy nie wiedzieć skąd wziętym płóciennym ręcznikiem. Jak Alana z rozpaczą na twarzy wyżyma połę sukni. Rzeka za naszymi plecami ciągle szalała, lecz jakby trochę słabiej, jakby po naszej przeprawie wszystko straciło sens.
Zaglądali mi w twarz. Było ich bardzo dużo, mieszczan o spracowanych dłoniach i strażników z kilofami i łopatami. Ten we wspaniałej peruce to pewnie sam burmistrz.
Wszyscy będą żyć jutro, pojutrze i cały następny tydzień.
Spuściłem głowę. Nie byłoby dobrze, gdyby zobaczył ktoś na mym licu małoduszną, bezsilną zawiść.
Nie poznawałem miasta. Nie mogłem sobie przypomnieć zaułków, którymi pułkownik Soll wiódł naszą kawalkadę. Przechodnie uskakiwali spod kopyt. Starałem się trzymać blisko Alany, znając jej umiejętności jeździeckie. Za trzy dni nie będę się już tym przejmował, ale póki żyję, nie spadnie jej włos z głowy.
Wszystko, co żyje, skazane jest na śmierć. Budujemy domy i płodzimy dzieci, wiedząc, że czeka je taki sam koniec. W niczym się nie różnię od innych. Czy chodzi o trzy dni, czy o trzydzieści lat, rezultat zawsze jest taki sam. Moje wyzwanie śmierci powinno być jak najbardziej śmiałe.
Mijaliśmy jedną za drugą wąskie uliczki. Prowadząca nas trójka strażników przezornie wyrywała do przodu. Egert gnał jak po głównej ulicy, Tantala za nim, nawet Alana mocno trzymała się w siodle, zaciskając zęby.
Nie umrzesz, powiedział łagodnie niewidzialny stróż, strzegący mego rozumu przed szaleństwem. Nie możesz umrzeć. To niemożliwe.
Powtarzało się to setki razy. W mym wnętrzu kołysało się ogromne wahadło: od skrajnej rozpaczy, poprzez uspokajającą filozofię, do gniewnego uporu, podtrzymywanego wiarą we własną nieśmiertelność. Tam i z powrotem…
Kopyta zatętniły na garbatym mostku, budzącym smutne wspomnienia. Jeszcze parę przecznic i zobaczyliśmy nasz cel.
Na ganku domostwa Sollów stali dwaj czerwono-biali strażnicy. Trzymali skrzyżowane piki przed wejściem. Wyglądało to nieco zbyt malowniczo, jak na mój gust. Stoją tak cały czas? Czy odgrywają spektakl, słysząc nadjeżdżającego pułkownika?
Tak, czy owak, na widok Egerta powinni zasalutować, lecz ani drgnęli. Żaden nie odwrócił głowy w jego stronę.
– Sarki! – krzyknął Soll, zeskakując z konia. – Dof!
Pomogłem zsiąść Alanie. Ciężko wsparła się na mym ramieniu. Słyszałem, jak Tantala mruczy do ucha swego rumaka:
– Nareszcie w domu…
Egert ruszył do przodu. Sarki i Dof, bo tak chyba się zwali, mocniej ścisnęli drzewce swoich pik.
– Nikomu nie wolno wejść. Wstęp wzbroniony. Zewsząd, z okolicznych podwórek i okien, ostrożnie wyglądali i powoli gromadzili się ciekawscy.
Trzeba przyznać, że Soll dosyć szybko się opanował.
– To ja! – ryknął prosto w twarz wyższego strażnika.
– W imieniu naczelnika straży rozkazuję zrobić przejście i podążać za mną!
Strażnicy uśmiechnęli się jednakowo, jak bracia. Nie były to wesołe uśmiechy. Zbierający się wokół tłum jęknął równocześnie.
– Egercie! – krzyknęła Tantala łamiącym się głosem.
– Cofnij się!
Soll odstąpił.
Strażnicy stali nadal, niemile przypominając kukły z porcelanowymi twarzami. Między grotami skrzyżowanych pik co chwila przeskakiwały niewielkie sine błyskawice. Zdawały się zimne i straszne. Ciżba hałasowała coraz głośniej.
Soll wyprostował się, odwrócił i chwycił za kołnierz pierwszego z brzegu gapia. Zaraz go jednak puścił, rozpoznając w nim swego najbliższego sąsiada.
– Co tu się dzieje, u licha?!
– Rano ich tutaj przysłali – wymamrotał sąsiad, poprawiając nerwowo kołnierzyk. – Wydawali się całkiem normalni… Godzinę temu z nimi rozmawiałem o powodzi… Mówili, że z panią Torią wszystko w porządku. Jeszcze godzinę temu… Poprosili o wodę. Ja bym gotów naszym strażnikom nieba przychylić… Przychodzę z wodą… Stoją, jak osłupiali.
Już nie chcieli wody. Straszne… Czary jakieś, panie pułkowniku, nic innego…
Wszyscy spojrzeli na Sarkiego i Dofa. Wyładowania przeskakujące między grotami pik i kukłowato uśmiechnięte twarze w całej pełni potwierdzały sugestie poczciwego mieszczucha.
– Czary – powtórzył sąsiad, oblizując wargi. – Od trzech dni kręcił się tu taki jeden, łysy jak kolano… Co wyprawiasz, łobuzie?!
Okrzyk odnosił się do chłopaczka, który ogarnięty ogólnym podnieceniem, wziął z jezdni kamień i rzucił nim w zastygłych przed gankiem strażników.
Malec miał niezłe oko. Kamień walnął z trzaskiem w kask. Strażnik, który oberwał, zachował jednak nieruchome oblicze i nie ruszył się z miejsca, nawet nie odwrócił wzroku, chociaż po mundurze posypały się drobne odłamki.
Wyobraziłem sobie, jak w uśmiechniętego strażnika wbija się bełt z kuszy. Jeden, drugi… Kukła nie zmienia wyrazu twarzy i stoi dalej, zalana krwią, naszpikowana strzałami, a między grotami wciąż przeskakują sine błyskawice…
– Sarki! – jęknął żałośnie jeden z towarzyszących nam strażników. – To przecież pułkownik Soll! Rzuć pikę, słyszysz?
Egert wymienił się długim spojrzeniem z Tantalą. Odwrócił się w stronę eskorty.
– Wziąć ich. Ostrożnie.
Trzy krótkie miecze bezszelestnie wyskoczyły z pochew. Zdezorientowani strażnicy ruszyli ku swym zaczarowanym towarzyszom. Piki wyglądały groźnie, lecz były dość niepraktyczne w ulicznej walce…
Trzy miecze brzęknęły o jezdnię. Jeden z atakujących padł, nie zdążywszy uskoczyć przed trzaskającym iskrami grotem. Dwaj pozostali odskoczyli. Instynktowna reakcja ocaliła ich szybciej, nim zdołali połapać się, co się stało.
– Czary – zaszemrał przerażony tłum.
Soll rzucił się do przodu, nie bacząc na krzyk Tantali. Nie zamierzał powtarzać próby ataku. Skoczył pod rozmazanymi w powietrzu drzewcami, chwycił leżącego za pas i jednym zrywem odciągnął od ganku. Kobiety piszczały z zachwytu.
– Dajcie mi broń – rozkazał ponuro Soll.
Zerknął krótko w moją stronę.
– I temu… panu Rekotarsowi.
Niejednokrotnie zdarzyło mi się przełazić przez płoty. Nawet te bardzo wysokie i najeżone szpikulcami. Zdarzało się, że po drugiej stronie oczekiwała mnie zakochana dama, do której zwykłą drogę zagradzały przeszkody w postaci małżonka lub opiekuna.
Sollowie nie mieli się przed kim chronić. Żaden złodziej, będący przy zdrowych zmysłach, nie odważyłby się zakradać do domu pułkownika, nie mówiąc już o ewentualnych kochankach. Na podwórku nie było nawet psa. Soll przeskoczył jako pierwszy, odebrał z moich rąk najpierw Tantalę, a potem Alanę.
– Nie sądziłem, że będę musiał tak wchodzić do własnego domu.
– Życie jest pełne niespodzianek.
Owa głęboka myśl, jaką odziedziczyłem po rozlicznych domorosłych filozofach, uwięzła w zębach jak włóknista lepkość.
– Czekajcie na wezwanie – rzekł oschle Egert do kobiet.
– Bez tego ani kroku…
Читать дальше