– Retano… On ma rację! Niech nastanie ten jego nowy świat… jeśli będzie w nim miejsce dla ciebie. Dla nas obojga. Nie chcę, żebyś umierał. Co wart będzie ten stary świat bez ciebie? Czy warto go cenić, skoro jest w nim możliwe… To wredny, ohydny świat i nie ma człowieka, który nie przeklinałby go chociaż raz w życiu. Niech będzie po nowemu… tylko, żebyś żył!
Nogi ugięły się pod nią i padła na kolana. Trudno orzec: przede mną, czy przed Czanotaksem.
– Alano!
Tantala chwyciła ją za ramiona. Alana odwróciła się konwulsyjnie do przybranej siostry.
– A ty?! Ile razy mówiłaś o Luarze, że lepiej, by otworzył Drzwi! Lepiej, żeby wrócił, choć odmieniony… A ty, ojcze?!
Egert milczał.
– Retano!
Alana chwyciła mnie za ręce.
– Dlaczego mamy cię tracić? Jeśli mama przeżyje i znów będzie z nami, jak dawniej, wszyscy wrócimy do siebie. To przecież nie dom wariatów, byliśmy kiedyś normalną, szczęśliwą rodziną…
– Nie mów tak – powiedział bezbarwnie Soll. – Milcz.
– Dziewczyna ma rację – zauważył mag, patrząc w bok. – Odźwierni usprawiedliwiali swoją słabość humanitaryzmem. Wmawiali sobie, że podoba im się ten świat. Ale pan chyba nie chce widzieć swej córki wdową, pułkowniku? A swoją żonę szaloną?
Soll milczał.
Czanotaks przygarbił się jeszcze bardziej, choć zdawało się to niemożliwe.
– Tantalo, powiedz im.
– Co? – odparła beznamiętnie była komediantka.
– O czym rozmawialiśmy tam, w lesie…
Nabrała powietrze w płuca, jakby rzeczywiście miała coś powiedzieć, lecz nie wydała żadnego dźwięku.
Długo przeciągające się milczenie.
Soll patrzy błędnie. Czym jest dla niego Toria? Całym światem. Bezpowrotnie utraconym. Czym dla niego jest świat?
Tantala patrzy w dół. Za kimś innym mogłaby pójść, kto dorównywałby Luarowi. Lecz zatrzymała się wpół drogi, czyniąc człowieka nieszczęśliwym…
Chciałem się uśmiechnąć, lecz zdobyłem się tylko na nędzny grymas.
Alana wciąż klęczy. Trzęsie moimi dłońmi i czeka.
Na co?
Spadają w dół ostatnie ziarenka piasku. Obraca się drewniany kalendarzyk. Oni milczą.
– Wstań – powiedziałem cicho, lecz od razu mnie posłuchała.
Widocznie w moim głosie było coś, co uniemożliwiało sprzeciw.
– Posłuchaj, moja żono – powiedziałem, usiłując przezwyciężyć chrypkę przy ostatnim słowie – lepiej ci zostać wdową, niż wygnanką przy żywym mężu.
Nie od razu pojęła. Uniosłem podbródek, trochę zapomnianym, rasowym gestem Rekotarsów.
– Jeśli pójdziesz za tym łysym potworem i zaprzedasz się mu, wyrzeknę się ciebie, Alano. Sam rzucę się w przepaść, żeby nie żyć za cenę… nieszczęścia innych ludzi.
Jaka ogłuszająca cisza. Oszałamiająca. Wstrząsająca.
– Egoista – stwierdził z uśmieszkiem Czanotaks – ale w najlepszym gatunku…
Oczy Alany całkiem pociemniały. Znowu była podlotkiem na granicy histerii.
– To wszystko – powiedziałem czule. – Nie mam nic do dodania.
Pauza. Tantala i Egert milczeli, patrząc w podłogę… Nie, jednak zerkali na mnie ze strachem. Przeraziła ich moja decyzja?
Czy boją się samych siebie. Przecież przed chwilką byli o włos od tego, żeby „błogosławić milczeniem"… Alana długo szlochała.
– Szkoda – stwierdził Oro. – Jaka szkoda. Chodźmy.
Słabo pamiętam, co zdarzyło się później.
Soll ruszył do przodu, unosząc miecz, ale obite tkaniną drzwi otwarły się same z siebie i skrzydło okazało się ciężkie jak brama twierdzy. Pchnęło Egerta na mnie i ledwie zdołałem przytrzymać go i nie upaść. Po domu przeszedł podmuch wiatru, zafalowały zasłony, trzaskały drzwi… Pokój otworzył usta i zrobił wdech. Pofrunęliśmy jak muszki niesione prądem powietrza.
Na chwilę przypomniała się rozszalała, żółtawa rzeka.
Potem drzwi zatrzasnęły się za naszymi plecami. Z charakterystycznym dźwiękiem zatrzaskującej się pułapki.
– Torio! – rozległ się zrozpaczony głos pułkownika Solla.
Miękki dywan złagodził upadek, lecz niedawno rozbita głowa odezwała się bólem i mrokiem w oczach. Jakiś czas widziałem tylko swoją rękę i dłoń Alany, splecioną z moją palcami.
– I ciekawa rozmowa skróciła nasze oczekiwanie…
Nieznany głos. Czyj? W pokoju nie mogło być nikogo oprócz Torii, Czanotaksa i nas, bezsilnych, niezdolnych go powstrzymać…
Parę kroków od mojej twarzy tonęły w dywanie mocno zakurzone i sfatygowane buty.
– Będziemy kontynuować niemą scenę?
Drugi głos. Swarliwy i kwaśny. Jego właściciel siedział na poręczy niskiego fotela, a jego głowa spoczywała na szerokiej marszczonej kryzie, jak na półmisku.
Usiadłem, przyciskając do siebie Alanę. Podniosłem się na jedno kolano i odpełzłem ku ścianie. Nikt na nas nie zwracał uwagi.
Zwariowałem?
– A… ach – słabo wykrztusił Czarno Tak Skoro.
Stał, wsparty o wielkie biurko. Wydawał się najstarszy ze wszystkich, chociaż większość zebranych także była wiekowa. Trzymał się za pierś, dysząc ciężko.
– Ach… Oczywiście, jak mogłem sądzić, że panowie zjawy przepuszczą ostatni akt. Ostatnią scenę naszego małego spektaklu? Pod tytułem: Puk, puk… Kto tam?… Otwórzcie!
– Nie bój się – szepnąłem do Alany.
Wciąż drżała.
– Cieszę się, że was widzę.
Czarno skłonił się przed właścicielem zakurzonych butów.
– Pana, wielki magu Larcie Legiarze, pogromcę Czarnego Moru i Walczącego z Obcym…
– Wspaniały gobelin – odpowiedział tamten, patrząc na ścianę. – Miałem może ze trzy dzieła takiej klasy, nie więcej…
Połowa jego twarzy była pokryta skomplikowaną siecią blizn, jedno oko zdawało się ślepe, drugie pobłyskiwało szyderczo, jakby skrywało osie żądło.
Czy to jest Lart Legiar?!
– Boję się, Retano – szepnęła Alana.
– Wspaniały gobelin – powtórzył z satysfakcją wielki mag. – Pamiętasz, Marranie?
Od okna odwrócił się wysoki starzec… chociaż w obecnej sytuacji nie nazwałbym go już takim starym. Dokładniej mówiąc, człowiek w nieokreślonym wieku.
Czarno pokłonił się jeszcze niżej.
– Witam pana, Tułaczu. Raul Ilmarranien, zwany Odźwiernym, choć najczęściej Marranem…
Wpatrzyłem się z całej mocy w Tułacza.
– Ten gobelin – odezwał się jeszcze jeden głos, cichy i kojący – należał w swoim czasie do mojego mentora Orlana…
– Pana też witam!
Czarno wykonał błazeński pokłon niemal do samej ziemi.
– Sławny dziekan Łujan, także pogromca Moru, autor słynnego dzieła z biografiami…
Podniosłem się, rozglądając po pokoju. Po raz pierwszy zobaczyłem Torię.
Matka Alany była niesamowicie piękna. Upływające lata nie zniszczyły krągłej twarzyczki, szyja nie straciła kształtu, a rój pieprzyków tylko ją upiększał. Toria spała w fotelu. Twarz była rozluźniona, a opuszczone rzęsy ciemniały jak dwa półksiężyce. Pamiątką po torturach, stratach i szaleństwie były dwie bruzdy wokół ust.
Potem zobaczyłem czyjeś dłonie na jej ramionach. Podniosłem oczy.
Dziekan Łujan, ojciec Torii i dziadek Alany, stał za oparciem fotela. Jego pomarszczona twarz była nieprzenikniona jak maska. Od razu miało się pewność, że dopóki za nią stoi, nie trzeba się obawiać o jej bezpieczeństwo.
Czarno Tak Skoro zaśmiał się, zachłystując nerwowo.
– Wszyscy są tutaj! Proszę się nie odwracać, panie Orwinie, poprzedni Wieszczbiarzu, bo chcę pana także przywitać!
Читать дальше