– Pewnie – powiedziałam. – Jest rąbnięty.
– Nie sądzę. Myślę, że jest wampirem.
Opadła mi szczęka. – Eee… ojcze D? – wydusiłam po chwili. – Bez obrazy, ale czy wziął ksiądz za dużo środków przeciwbólowych, czy co? Przykro mi, że akurat na mnie padło, żeby księdzu to powiedzieć, ale czegoś takiego jak wampiry nie ma.
Ojciec Dominik wydawał się bliższy niż kiedykolwiek rozdarciu paczki papierosów i włożenia jednego do ust. Cudem się powstrzymał.
– Skąd możesz wiedzieć?
– Skąd mogę wiedzieć co? Że nie ma czegoś takiego jak wampiry? Hm, to dokładnie tak samo jak z króliczkiem wielkanocnym albo Królewną Śnieżką.
Ojciec Dominik na to:
– Ach, ale ludzie mówią w ten sposób o duchach. A ty i ja wiemy, że to nieprawda.
– Owszem – zgodziłam się, ale duchy widziałam. Natomiast w życiu nie widziałam wampira. A mnóstwo czasu spędzam na cmentarzach.
Ojciec Dominik nie ustępował:
– Cóż, to rzecz oczywista, ale żyję znaczenie dłużej od ciebie i jakkolwiek osobiście nigdy nie spotkałem wampira, to jednak byłbym przynajmniej skłonny dopuścić możliwość istnienia tego rodzaju istoty.
– Zgoda, w porządku, ojcze Dominiku. Postawmy wszystko na jedną kartę i uznajmy, że facet jest wampirem. Rudy Beaumont to bardzo znana osoba. Gdyby włóczył się po nocy, gryząc ludzi w szyję, to ktoś chyba zwróciłby na to uwagę, prawda?
– Nie, o ile ma, jak sama powiedziałaś, podwładnych, którzy go chronią.
Tego już było za wiele.
– Dobrze, jak dla mnie, za dużo w tym Stephena Kinga. Muszę wrócić do klasy albo pan Walden pomyśli, że samowolnie opuściłam szkołę. Jeśli później dostanę od księdza karteczkę, że muszę temu człowiekowi przebić serce drewnianym kołkiem, kości zostaną rzucone. Tad Beaumont z pewnością nie zaprosi mnie na bal, jeśli zabiję jego tatę. Ojciec Dominik odłożył papierosy na bok.
– To – oznajmił – wymaga pewnych poszukiwań… Zostawiłam ojca Dominika w momencie, gdy zajął się tym, co lubił najbardziej, a mianowicie surfowaniem po Internecie. Administracja Akademii Misyjnej dopiero niedawno dostała komputery, a nikt tutaj tak naprawdę nie umie się nimi dobrze posługiwać. Zwłaszcza ojciec Dominik nie ma pojęcia, jak działa mysz i bez przerwy przegania ją z jednego końca biurka na drugi, bez względu na to, ile razy mu powtarzam, że powinien ją trzymać na podkładce. To byłoby zabawne, gdyby nie było takie denerwujące.
Wędrując korytarzem, postanowiłam, że zaangażuję do tej pracy Cee Cee. Po sieci poruszała się znacznie lepiej niż ojciec Dominik.
Zbliżając się do klasy pana Waldena – która w zeszłym tygodniu doznała poważnych szkód na skutek, jak sądzono, niezwykłego w tym miejscu i czasie trzęsienia ziemi, a tak naprawdę niezbyt udanego egzorcyzmu – zauważyłam małego chłopca stojącego przy kupie gruzu, który był kiedyś dekoracyjnym łukiem.
Widok małych dzieci na korytarzach Akademii Misyjnej nie jest czymś nadzwyczajnym, ponieważ szkoła zapewniała cykl kształcenia od przedszkola do dwunastej klasy. Niezwykle w tym chłopcu było to, że trochę świecił.
Ponadto robotnicy budowlani, którzy uwijali się wokół, starając się zrekonstruować zadaszenie, od czasu do czasu przez niego przechodzili.
Spojrzał na mnie, kiedy podeszłam bliżej, jakby właśnie na mnie czekał. W gruncie rzeczy, tak właśnie było.
– Cześć – powiedział.
– Cześć. – Radio grało bardzo głośno, nikt więc nie zwrócił uwagi na dziwną dziewczynę, która zatrzymała się nagle, gadając sama do siebie.
– Jesteś mediatorką? – zapytał chłopiec.
– Owszem. Jestem jedną z nich.
– To dobrze. Mam problem.
Przyjrzałam mu się. Nie mógł mieć więcej niż jakieś dziewięć czy dziesięć lat. Przypomniałam sobie, że niedawno, w porze lunchu, dzwony misji odezwały się dziewięć razy, a Cee Cee wyjaśniła, że to w związku ze śmiercią chłopca z trzeciej klasy, który zmarł po długiej walce z rakiem. Nie można było się tego domyślić, sądząc po wyglądzie – zmarli, których spotykam, nigdy nie zdradzają oznak choroby czy innej przyczyny, na skutek której odeszli; przybierają taką postać jak przed wypadkiem czy chorobą. Ten chłopiec jednak wydawał się dotknięty zaawansowaną białaczką. Cee Cee, zdaje się, wspomniała, że miał na imię Timothy.
– Ty jesteś Timothy – powiedziałam.
– Tim – sprostował, krzywiąc się.
– Przepraszam. Co mogę dla ciebie zrobić?
– Chodzi o mojego kota. Skinęłam głową.
– Oczywiście. Co jest z twoim kotem?
– Moja mama go nie chce. – Jak na zmarłego dzieciaka, był Zadziwiająco bezpośredni. – Kiedy go widzi, przypomina sobie o mnie i płacze.
– Rozumiem. Czy chcesz, żebym znalazła mu inny dom?
– Właśnie o tym myślałem – potwierdził Timothy. Ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, było szukanie domu dla jakiegoś parszywego kocura, ale uśmiechnęłam się radośnie, zapewniając:
– Nie ma sprawy.
– Świetnie – ucieszył się Timothy. – Jest tylko jedna trudność…
Dlatego właśnie tego samego dnia po szkole znalazłam się na polu za centrum handlowym Dolina Carmelu, wołając:
– Tutaj, koteczku, kici, kici!
Adam, którego pomoc, i samochód, udało mi się pozyskać, rozgarniał wysoką żółtą trawę, ponieważ ja sama nie mogłam wchodzić w kontakt z żadną roślinnością ze względu na pokryte wysypką dłonie. W pewnej chwili wyprostował się, podniósł dłoń, ocierając pot z czoła – słońce paliło mocno, budząc we mnie tęsknotę za plażą z chłodnym wiatrem od oceanu oraz, co istotniejsze, z superprzystojnymi ratownikami – i powiedział:
– Rozumiem, że to ważne, żebyśmy znaleźli kota tego zmarłego chłopca. Dlaczego jednak szukamy go w polu? Czy nie byłoby rozsądniej poszukać go w domu tego chłopca?
– Nie – oznajmiłam. – Ojciec Tima nie mógł znieść, że jego żona płacze na widok kota, więc wsadził go do samochodu i wyrzucił tutaj.
– Ładnie z jego strony – stwierdził Adam. – Prawdziwy miłośnik zwierząt. Pewnie sprawiłoby mu za dużo kłopotu, gdyby zabrał zwierzaka do schroniska, skąd ktoś mógłby go sobie wziąć do domu.
– Widocznie, nie jest takie oczywiste, że ktoś miałby ochotę go adoptować. – Odchrząknęłam. – Spróbujmy wołać go po imieniu. Może wtedy przyjdzie.
– Dobrze. – Adam podciągnął swoje drelichy. – Jak się nazywa?
– Hm – mruknęłam. – Szatan.
– Szatan. – Adam wydawał się wniebowzięty. – Kot o imieniu Szatan. Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę. Chodź, Szatan. Tutaj, Szatanku, Szataneczku…
– Hej, wy tam. – Cee Cee szła w naszą stronę, wymachując laptopem.
Zapewniłam sobie pomoc Cee Cee, podobnie jak Adama, tylko że w innym przedsięwzięciu. Odkryłam, że wszyscy moi nowi znajomi i przyjaciele odznaczają się różnymi zdolnościami i umiejętnościami. Mocną stroną Adama było posiadanie samochodu, za to Cee Cee nie miała sobie równych, jeśli chodzi o szperanie w Internecie… Co więcej, naprawdę sprawiało jej to przyjemność. Poprosiłam, żeby znalazła możliwie najwięcej na temat Thaddeusa Beaumonta seniora. Chętnie wywiązała się z tego zadania. Siedziała w samochodzie, surfując po sieci dzięki modemowi, który dostała na urodziny – czy wspomniałam już, że wszyscy w Carmelu, poza mną, to bogacze? – podczas gdy ja z Adamem szukałam kota.
– Hej – zawołała Cee Cee. – Mam tego mnóstwo. – Przyglądała się czemuś, co właśnie ściągnęła. – Szukałam czegoś o Thaddeusie Beaumoncie przez wyszukiwarkę i znalazłam wiele wskazówek. Thaddeus Beaumont jest wymieniony wiele razy jako dyrektor generalny, partner albo inwestor w ponad trzydziestu przedsięwzięciach budowlanych. Większość z nich ma charakter komercyjny, jak multikina, domy handlowe albo kompleksy sportowo – rekreacyjne.
Читать дальше