Przerażona, zatrzasnęłam klapę laptopa.
– Nie, dziękuję – rzuciłam szybko.
Cee Cee, ponownie otwierając komputer, powiedziała zirytowana:
– Nikt, poza mną, nie bawi się elektronicznymi zabawkami, Simon.
– Ojej, daj spokój – powiedział Adam. – To będzie zabawne. Suze nigdy nie widziała Pru. Będzie miała niezłą frajdę. Ona jest niesamowita.
Cee Cee mruknęła:
– Owszem, wiadomo, jak zabawni są chorzy umysłowo. Mając nadzieję wrócić do najbardziej interesującego mnie tematu, powiedziałam:
– Hm, może kiedy indziej. Udało ci się, Cee Cee, wygrzebać coś jeszcze o panu Beaumoncie?
– To znaczy, coś jeszcze poza faktem, że prawdopodobnie zabija każdego, kto staje mu na drodze do zgarnięcia fortuny przez niszczenie lasów i plaż? – Cee Cee, w przeciwdeszczowym kapeluszu khaki – dla ochrony wrażliwej skóry przed słońcem – i okularach przeciwsłonecznych z fioletowymi szkłami, spojrzała na mnie z przyganą. – Nie jesteś jeszcze usatysfakcjonowana. Simon? Czy nie znaleźliśmy dość kompromitujących szczegółów na temat najbliższej rodziny wybrańca twego serca?
– Owszem – wtrącił Adam. – To musi podnosić na duchu, usłyszeć, że poprzedniego wieczoru zadałaś się z chłopakiem, który pochodzi z takiej miłej statecznej rodziny, Suze.
– Hej – krzyknęłam z oburzeniem, którego bynajmniej nie czułam – nie ma dowodu, że ojciec Tada ponosi odpowiedzialność za zniknięcie tych ekologów. Poza tym byliśmy na kawie, jasne? Nie „zadaliśmy się” ze sobą.
Cee Cee zamrugała.
– Wyszliście gdzieś razem. Tylko tyle Adam miał na myśli.
– Och… – Tam, skąd pochodzę „zadać się” z kimś oznacza kompletnie co innego. – Przepraszam. Ja…
W tym momencie Adam wykrzyknął:
– Szatan!
Obróciłam się gwałtownie w kierunku, jaki wskazywał palcem. W suchej trawie pod krzakiem siedział największy, najbrzydszy kot, jakiego w życiu widziałam. Był tak samo żółty jak trawa, więc pewnie dlatego dotąd go nie zauważyliśmy. Miał futro w pomarańczowe pasy, jedno naderwane ucho i wyjątkowo paskudny wyraz pyszczka.
– Szatan? – zapytałam łagodnie.
Kot zwrócił głowę w moją stronę i obrzucił mnie złym spojrzeniem.
– O, mój Boże, nic dziwnego, że tata Tima nie oddał go do schroniska.
To kosztowało sporo wysiłku – a także ofiarę w postaci mojej torby marki Kate Spade, którą nabyłam, ryzykując życiem i zdrowiem na wyprzedaży w SoHo – ale w końcu udało nam się pojmać Szatana. Zamknięty w torbie, wydawał się pogodzony z niewolą, chociaż podczas jazdy do supermarketu, dokąd udaliśmy się po żwirek i jedzenie dla niego, słyszałam, jak pracowicie pruje pazurami podszewkę torby. Stwierdziłam, że Timothy jest teraz moim dłużnikiem.
Zwłaszcza kiedy Adam, zamiast skręcić w stronę mojego domu, pojechał w przeciwnym kierunku, ku wzgórzom, aż czerwona kopuła bazyliki w misji skurczyła się pod nami do rozmiarów paznokcia.
– Nie – odezwała się nagle Cee Cee głosem tak stanowczym, jakiego jeszcze u niej nie słyszałam. – Absolutnie nie. Zawróć. Zawróć w tej chwili.
Adam, śmiejąc się diabolicznie, tylko dodał gazu. Z torbą od Kate Spade na kolanach powiedziałam:
– Hm, Adamie, nie wiem, dokąd się wybierasz, ale ja osobiście chciałabym się najpierw pozbyć tego, hm, zwierzęcia…
– Tylko na chwilkę – uspokajał Adam. – Kotu nic się nie stanie. Daj spokój, Cee Cee. Nie psuj innym zabawy.
Jeszcze nie widziałam Cee Cee tak wściekłej.
– Powiedziałam: nie! – wrzasnęła.
Było jednak za późno. Adam podjechał pod niski otynkowany budyneczek, cały obwieszony dzwoneczkami, którymi poruszał lekki wiatr wiejący od zatoki, i otoczony krzewami hibiskusa o kwiatach zwróconych w stronę późnego popołudniowego słońca. Zatrzymał samochód i wyłączył silnik.
– Zajrzymy tylko do środka i przywitamy się – zwrócił się do Cee Cee. Odpiął pas i wyskoczył z samochodu.
Cee Cee i ja nie poruszyłyśmy się. Cee Cee siedziała z tyłu, ja z przodu z kotem. Z mojej torby dobiegało złowróżbne mruczenie.
– Pozwolisz, że zapytam – odezwałam się po chwili wsłuchiwania się w dzwonienie dzwoneczków i jednostajne burczenie Szatana – gdzie my właściwie jesteśmy?
Odpowiedź otrzymałam w sekundę później, kiedy drzwi domku otworzyły się i kobieta o włosach tego samego koloru co włosy Cee Cee – bladożółtych, tylko tak długich, że mogłaby na nich usiąść – wydała na nasz widok radosny okrzyk.
– Chodźcie do środka – zawołała ciotka Pru. – Chodźcie! Spodziewałam się was!
Cee Cee, nie racząc nawet spojrzeć w jej stronę, mruknęła:
– Założę się, że się spodziewałaś, ty porąbane dziwadło. To umocniło mnie w postanowieniu, żeby nigdy nie mówić Cee Cee o zajęciu mediatora.
– O mój Boże – wykrzyknęła ciocia Pru – znowu tu jest. Dziewiąty klucz. To takie dziwne.
Wymieniłyśmy z Cee Cee spojrzenia. „Dziwne” to mało powiedziane.
Nie, żeby było nieprzyjemnie. Absolutnie nie. W każdym razie, przynajmniej w moim odczuciu. Pru Webb, ciocia Cee Cee, wydawała się odrobinę dziwna. Z tym mogę się zgodzić.
Ale w domu unosił się przyjemny zapach: wszędzie paliły się aromatyczne świeczki, a gospodyni podejmowała nas serdecznie – każde dostało szklankę lemoniady domowej roboty. Szkoda, oczywiście, że zapomniała dodać do niej cukru, ale tego typu roztargnienie nie dziwiło u kogoś pozostającego w tak ścisłym związku ze światem duchów. Ciocia Pru opowiadała, że jej mentor i przewodnik, najpotężniejsze medium na Zachodnim Wybrzeżu, często zapominał własnego imienia, gdyż w swoim ciele gościł tyle różnych duchów.
Jednak nasza przypadkowa wizyta nie okazała się, jak na razie, specjalnie pouczająca z mojego punktu widzenia. Dowiedziałam się, na przykład, że według linii na mojej dłoni będę w przyszłości prowadziła ważne badania w dziedzinie medycyny (Tak! To ci dopiero nowina!), Cee Cee natomiast zostanie gwiazdą filmową, a Adam kosmonautą.
Poważnie. Kosmonautą.
Przyznaję, trochę im zazdrościłam przyszłej kariery, o ileż bardziej ekscytującej od mojej, ale starałam się stłumić to niepokojące uczucie.
Czego nie próbowałam stłumić – podobnie jak, zdaje się, Cee Cee – to Adam. Opowiedział cioci Pru, zanim zdołałam mu przeszkodzić, o moim „śnie”, i teraz nieszczęsna kobieta usiłowała w najlepszej wierze wezwać ducha Deirdre Fiske za pomocą tarota i tajemniczego mruczenia.
Nie bardzo jej to wychodziło, bo za każdym razem, kiedy odwracała karty, natrafiała na tę samą.
Dziewiąty klucz.
To wyraźnie psuło jej humor. Kręcąc głową, ciocia Pru, tak kazała mi się do siebie zwracać, zbierała wszystkie karty na kupkę, tasowała je, a potem, zamknąwszy oczy, wyciągała jedną ze środka i kładła na stole figurą do góry.
Potem otwierała oczy, patrzyła na kartę i wołała:
– Znowu! To nie ma sensu.
Nie żartowała. Pomysł, że ktoś miałby wywoływać duchy za pomocą talii kart, nie miał sensu… przynajmniej dla mnie. Nie byłam w stanie ich przywołać, nawet wywrzaskując ich imiona, a proszę mi wierzyć, próbowałam, a jestem mediatorką. Moja praca polega właśnie na rozmawianiu z umarłymi.
Ale duchy to nie psy. Nie przychodzą na zawołanie. Weźmy, na przykład, mojego ojca. Ile razy chciałam, a nawet potrzebowałam jego obecności? Pojawiał się, i owszem, ale trzy, cztery tygodnie później. Duchy są na ogół kompletnie nieodpowiedzialne.
Nie mogłam jednak wyjaśnić cioci Cee Cee, ze to, co robi, to strata czasu… a gdy ona marnuje czas, pewien kot usiłuje wygryźć sobie w mojej torbie w samochodzie Adama dziurę na wolność.
Читать дальше