Nie byłam specjalnie zaskoczona, kiedy przy drzwiach sypialni Maks nagle podwinął ogon, zaskomlał i uciekł. Nie przepadał za Jesse'em.
Sądziłam, że z Szatanem będzie tak samo. Szatan jednak nie miał wyboru.
Weszłam do pokoju, wyjęłam z torby kuwetę, postawiłam ją nad umywalką w łazience i napełniłam żwirkiem. Ze środka pokoju, gdzie zostawiłam torbę, dobiegło nieziemskie wycie. Z dziury wygryzionej przez Szatana wysunęła się łapa, szukała czegoś, w co dałoby się wbić pazury. – Śpieszę się, jak mogę – burknęłam, nalewając wody do miski, a następnie wykładając zawartość puszki na talerz i stawiając go obok miski z wodą.
Potem, starając się nie ustawiać za blisko, otworzyłam torbę. Szatan wypadł ze środka jak… cóż, bardziej jak diabeł tasmański niż jakikolwiek znany mi kot. Był kompletnie oszalały. Zanim zauważył jedzenie, obleciał pokój trzy razy, zatrzymał się gwałtownie, wpadając w poślizg i zaczął je pochłaniać.
– Co to takiego? – usłyszałam głos Jesse'a. Podniosłam głowę. Nie widziałam Jesse'a od czasu naszej sprzeczki poprzedniej nocy. Opierał się o jeden ze słupków przy moim łóżku – mamie kompletnie odbiło, kiedy urządzała mój pokój, nie marzyłam o frymuśnej toaletce, łóżku z baldachimem i podobnych rzeczach – przyglądając się kotu, jakby to była jakaś pozaziemska forma życia.
– Kot – wyjaśniłam. – Musiałam go wziąć. To tylko dopóki nie znajdę mu jakiegoś domu.
Jesse przyglądał się Szatanowi z powątpiewaniem.
– Jesteś pewna, że to kot? Nigdy nie widziałem podobnego kota. Bardziej przypomina… jak to się nazywa? Te małe koniki. A, tak, kucyka.
– Jestem pewna, że to kot. Słuchaj, Jesse, jestem w trudnej sytuacji.
Skinął głową w stronę Szatana.
– Widzę.
– Nie chodzi o kota – zapewniłam pośpiesznie. – Chodzi o Tada.
Miła, o nieco łobuzerskim wyrazie twarz Jesse'a zachmurzyła się nagle. Gdyby nie całkowita pewność, że traktuje mnie jedynie jako przyjaciółkę, przysięgłabym, że jest zazdrosny.
– Jest na dole – powiedziałam szybko, zanim znowu zaczął wydziwiać, że byłam za „łatwa” na pierwszej randce. – Z ojcem. Chcą, żebym poszła z nimi na kolację. Nie zdołam się od tego wykręcić.
Jesse mruknął coś po hiszpańsku. Sądząc po wyrazie jego twarzy, bez względu na to, co powiedział, na pewno nie żałował, że jego także nie zaproszono.
– Chodzi o to – ciągnęłam – że dowiedziałam się czegoś o panu Beaumoncie, czegoś takiego, że się… boję. Więc, czy mógłbyś coś dla mnie zrobić?
Jesse się wyprostował. Wyglądał na zaskoczonego. Rzadko kiedy zdarza mi się prosić go o przysługę.
– Oczywiście, querida - powiedział, a moje serce zadrżało na dźwięk pieszczotliwego tonu, jakim zawsze wymawia to słowo. Nie wiem nawet, co ono znaczy.
Czemu jestem taka żałosna?
– Posłuchaj – odezwałam się, a mój głos stał się piskliwy – jeśli nie wrócę przed północą, daj znać ojcu Dominikowi, że powinien najprawdopodobniej wezwać policję, dobrze?
Mówiąc to, wyciągnęłam nową torbę, przecenioną Kate Spade, i zaczęłam pakować rzeczy, których zwykle używam w przypadku kłopotliwych duchów. No, wiecie, latarkę, obcęgi, rękawice, rulon dziesięciocentówek, pełniący rolę kastetu, odkąd mama znalazła i skonfiskowała prawdziwy, oprócz tego gaz w spreju, składany nóż i, o tak, ołówek. To najlepsze, co wpadło mi w rękę z braku osikowego kołka. Nie wierzę w wampiry, ale wierzę w sens przygotowań.
– Chcesz, żebym rozmawiał z księdzem?
Jesse nie posiadał się ze zdumienia. Trudno mu się dziwić. Nigdy nie zabraniałam mu kontaktów z ojcem Dominikiem, ale też nigdy go do nich nie zachęcałam. Z pewnością nie mówiłam mu, dlaczego ich ewentualne spotkanie nie budzi mojego entuzjazmu – ojciec D dostałby ataku serca, gdyby dowiedział się o naszym układzie lokatorskim – ale też nie namawiałam go, żeby ot, tak, wstąpił do gabinetu księdza.
– Tak – potwierdziłam. – Chcę.
– Ale Susannah – Jesse był wyraźnie zmieszany – jeśli ten człowiek jest niebezpieczny, to dlaczego…
Ktoś zapukał do drzwi.
– Suzie? – zawołała mama. – Jesteś ubrana? Złapałam torbę.
– Tak, mamo!
Rzuciłam Jesse'owi ostatnie błagalne spojrzenie i wypadłam z pokoju, uważając, żeby Szatan nie zdołał się wymknąć. Kot akurat skończył jeść i obwąchiwał pokój, szukając więcej żarcia.
Na korytarzu mama spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
– Wszystko w porządku, Suzie? – zapytała. – Tak długo tam siedziałaś…
– Eee, tak. Mamo, posłuchaj…
– Suzie, nie wiedziałam, że z tym chłopcem to taka poważna sprawa. – Mama wzięła mnie pod ramię i zaczęła prowadzić w dół po schodach. – Jest taki przystojny! I taki uroczy! To takie słodkie, że chce, żebyś zjadła kolację z nim i jego ojcem.
Byłam ciekawa, czy uważałaby to za tak samo słodkie, gdyby wiedziała o pani Fiske. Mama była reporterką telewizyjną od przeszło dwudziestu lat. Zdobyła wiele prestiżowych nagród i kiedy rozglądała się za pracą na Zachodnim Wybrzeżu, mogła przebierać w propozycjach.
A szesnastoletnia albinoska z laptopem i modemem wiedziała o wiele więcej o Rudym Beaumoncie niż ona.
To tylko dowodzi, że ludzie wiedzą tyle, ile chcą wiedzieć.
– Tak – powiedziałam. – Co do pana Beaumonta, mamo, nie sądzę, żebym rzeczywiście…
– A jak się ma ta sprawa z twoim artykułem dla szkolnej gazety? Nie wiedziałam, Suze, że interesujesz się dziennikarstwem.
Mama wydawała się prawie taka szczęśliwa, jak tego dnia, kiedy związali się z Andym węzłem małżeńskim. A biorąc pod uwagę fakt, że nigdy przedtem nie widziałam jej tak szczęśliwej – w każdym razie, po śmierci taty – to oznaczało, że jest w siódmym niebie.
– Suzie, jestem z ciebie taka dumna – szczebiotała. – Naprawdę potrafiłaś się tutaj odnaleźć. Wiesz, jak bardzo się martwiłam w Nowym Jorku. Ciągle wpadałaś w tarapaty. Wygląda na to, że wszystko zaczyna się dobrze układać… dla nas obu.
Wtedy powinnam była wtrącić: „Posłuchaj, mamo, co do Rudego Beaumonta, w porządku, nieciekawy facet, może nawet wampir. Dość na tym. Czy możesz mu teraz powiedzieć, że dostałam migreny i nie mogę iść na kolację?”
Nie zrobiłam jednak tego. Nie mogłam. Pamiętałam o spojrzeniu, jakie rzucił mi pan Beaumont. Mógł powiedzieć mamie. Mógł jej powiedzieć prawdę. Jak dostałam się do jego domu pod fałszywym pretekstem i opowiedziałam o moim rzekomym śnie.
O tym, jak rozmawiam z umarłymi.
Nie. Nie mogłam na to pozwolić. Nareszcie osiągnęłam w życiu taki moment, kiedy mama zaczęła odczuwać z mojego powodu dumę, a nawet zaczęła mi ufać. Tak, jakby Nowy Jork był koszmarem, z którego w końcu obie się obudziłyśmy. Tutaj, w Kalifornii, byłam lubiana. Byłam normalna. Byłam w porzo. Byłam taką córką, jaką moja mama zawsze chciała mieć, a nie społecznym wyrzutkiem, ciągle odstawianym do domu przez policję z powodu wkraczania na czyjś teren prywatny i wdawania się w awantury. Nie musiałam już okłamywać dwa razy w tygodniu terapeuty. Nie zostawałam za karę po lekcjach. Nie musiałam słuchać, jak mama w nocy płacze w poduszkę, ani patrzeć, jak ukradkiem zaczyna zażywać valium w okolicach każdej wywiadówki.
Rany, jeśli nie liczyć sumaka jadowitego, nawet cera mi się poprawiła. Stałam się zupełnie kimś innym.
Wciągnęłam głęboko powietrze.
– Pewnie, mamo, wszystko zaczyna się dobrze układać.
Читать дальше