– Mówię poważnie – zapewniłam, wsuwając dłoń do torby i usiłując znaleźć pojemniczek z gazem. – To byłby bardzo zły pomysł, gdyby próbował pan zrobić mi coś złego, panie Beaumont. Nie jestem osobą, za którą mnie pan uważa.
Pan Beaumont posmutniał jeszcze bardziej.
– Ani ja – westchnął.
Znalazłam spray i jedną ręką zdjęłam plastikowy kapturek.
– Myśli pan, że jestem głupią dziewczyną, którą pański syn przywiózł do domu na kolację. Ale tak nie jest.
– Oczywiście, że nie. Dlatego tak mi zależało na rozmowie z tobą. Rozmawiasz z umarłymi, a ja…
Popatrzyłam na niego podejrzliwie.
– A pan co?
– Cóż… – Wydawał się zmieszany. – Dzięki mnie trafiają na tamten świat.
O co chodziło tej stukniętej kobiecie w moim pokoju, kiedy upierała się, że nie próbował jej zabić? Oczywiście, że próbował! Tak samo, jak zabił panią Fiske!
Tak, jak zamierzał zabić mnie.
– Proszę nie myśleć, że nie doceniam pańskiego poczucia humoru, panie Beaumont – zaczęłam. – Doceniam, jak najbardziej. Uważam, że jest pan bardzo zabawnym facetem, więc mam nadzieję, że nie potraktuje pan tego zbyt osobiście…
Psiknęłam mu sprayem prosto w twarz.
W każdym razie, taki miałam zamiar. Ustawiłam pojemnik główką w jego stronę i nacisnęłam. Rozległo się jedynie ciche psyknięcie.
Żadnego gazu. Ani odrobinki.
Przypomniałam sobie, że niedawno, kiedy byłam na plaży, buteleczka pianki od Paula Mitchella zaczęła przeciekać w mojej torbie. Pianka, pomieszana z piaskiem, oblepiła wszystko, co było w środku. Ponadto, wydaje się, zakorkowała wylot pojemniczka z gazem.
– Och… – Pan Beaumont wydawał się bardzo rozczarowany moim zachowaniem. – Gaz? Czy to ładnie, Susannah?
Wiedziałam, co muszę zrobić. Odrzuciłam bezużyteczny pojemnik i skoczyłam do przodu…
Za późno. Poruszył się – tak szybko, że nie zdołałam zareagować – i złapał mnie mocno za nadgarstek.
– Lepiej niech mnie pan puści – poradziłam. – Poważnie. Pożałuje pan…
Nie zwrócił uwagi na moje słowa i odezwał się bez śladu wrogości, jakbym właśnie przed chwilą nie próbowała porazić jego błon śluzowych.
– Przepraszam, jeśli zachowałem się nonszalancko, ale mówię prawdę. Na nieszczęście, popełniłem poważne błędy w ocenie pewnych rzeczy i w związku z tym wiele osób straciło życie z mojej ręki… Jest konieczne, abyś pomogła mi porozumieć się z nimi i zapewnić je, że bardzo, bardzo żałuję swoich czynów. Zamrugałam gwałtownie.
– Dobra. Dość tego. Spadam stąd.
Jednak, chociaż wyrywałam się ze wszystkich sił, nie mogłam się uwolnić z jego przypominającego imadło uścisku. Facet był zaskakująco silny jak na czyjegoś ojca.
– Wiem, że wydaję ci się kimś strasznym – ciągnął. – Nawet potworem. Ale nie jestem. Naprawdę nie jestem.
– Niech pan to powie pani Fiske – mruknęłam, szarpiąc się z nim.
Pan Beaumont jakby mnie nie słyszał.
– Nie możesz sobie wyobrazić, jak to jest. Ile godzin spędzam, dręcząc się tym, co zrobiłem…
Wolną ręką zaczęłam grzebać w torbie.
– Cóż, dobrym sposobem na poczucie winy jest przyznanie się do popełnionych czynów. – Moje palce zacisnęły się na rulonie drobniaków. Nie. To na nic. Trzymał mnie za tę rękę, która miała większą siłę uderzenia. – Może pozwoli mi pan wezwać policję i wszystko im opowie. Co pan na to?
– Nie – odparł pan Beaumont uroczystym tonem. – To nie byłoby dobre. Wątpię, żeby policja uszanowała moje nieco… hm… szczególne potrzeby…
A potem pan Beaumont zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego. Uśmiechnął się do mnie. Nieśmiało, ale jednak.
Uśmiechał się do mnie już przedtem, ale zawsze byłam w drugim końcu pokoju, albo przynajmniej po drugiej stronie stołu. Teraz stałam tuż obok, na wprost jego twarzy.
Kiedy się uśmiechnął, miałam okazję zobaczyć coś, czego nie spodziewałam się zobaczyć nigdy w życiu.
Najbardziej spiczaste siekacze, jakie można sobie wyobrazić.
W porządku, przyznaję, straciłam nad sobą panowanie. Mogę walczyć z duchami, ale to nie znaczy, że jestem przygotowana na spotkanie z prawdziwym wampirem. Duchy, jak wiem z własnego doświadczenia, istnieją naprawdę.
Ale wampiry? Wampiry to dzieło mrocznej wyobraźni, mityczne stworzenia, jak yeti czy potwór z Loch Ness. No, dajcie spokój.
Jednak tutaj, przede mną, uśmiechając się tym okropnym uśmiechem grzecznego chłopca, stał autentyczny żywy wampir we własnej osobie.
Teraz zrozumiałam, dlaczego Marcus, kiedy zjawił się owego dnia w gabinecie pana Beaumonta, tak natarczywie wpatrywał się w moją szyję. Sprawdzał, czy jego szef nie próbował zatopić w niej zębów.
Tym zapewne można wytłumaczyć to, co zrobiłam w chwilę później.
A mianowicie złapałam ołówek, który spakowałam pod wpływem nagłego impulsu i z całej siły wbiłam go w środek swetra pana Beaumonta.
Zamarliśmy na sekundę i przyglądaliśmy się ołówkowi sterczącemu z jego piersi.
A potem pan Beaumont odezwał się, zaskoczony:
– Och, ojej… Na co odparłam:
– Wypchaj się ołowiem.
Runął na podłogę, omijając szklany stół zaledwie o parę centymetrów, pomiędzy kanapę a kominek.
Gdzie leżał przez długą, długą chwilę, podczas gdy ja nie byłam w stanie zrobić niczego, poza masowaniem nadgarstka, który przedtem ściskał.
Nie obrócił się, co zauważyłam po pewnym czasie, w proch, jak wampiry w telewizji. Ani też nie stanął w płomieniach, jak często robią filmowe wampiry. Po prostu leżał.
A potem, powoli, dotarło do mnie, co zrobiłam.
Właśnie zabiłam ojca swojego chłopaka.
Cóż , w porządku, Tad nie był właściwie moim chłopakiem, a ja byłam święcie przekonana, że jego ojciec jest wampirem.
Ale wiecie, co? Nie był. A ja go zabiłam.
W jakim stopniu wpłynie to na spadek mojej popularności w szkole?
W gardle zaczął rosnąć mi bąbel histerii. Czułam, że zacznę krzyczeć. Naprawdę nie chciałam. Znajdowałam się jednak w pokoju z nieprzytomnym chłopakiem i jego zwariowanym tatusiem, któremu właśnie przebiłam serce ołówkiem numer 2. Nie mogłam się powstrzymać, żeby o tym nie myśleć: no, wiecie, nie ma szans, żeby mnie nie wykopali z samorządu uczniowskiego…
No dobra, wy też zaczęlibyście krzyczeć.
Kiedy jednak nabrałam powietrza, żeby wydać wrzask, który sprowadziłby w mgnieniu oka Yoshiegoi wszystkich kelnerów, którzy nas obsługiwali przy kolacji, za moimi plecami ktoś odezwał się ostro:
– Co się tutaj stało?
Odwróciłam się. Za mną, z wyrazem osłupienia na twarzy, stał Marcus, sekretarz pana Beaumonta.
Powiedziałam pierwszą rzecz, która mi przyszła do głowy, a mianowicie:
– Nie chciałam. Przysięgam. Przestraszył mnie, więc go dźgnęłam.
Marcus, w tym samym mniej więcej stroju, w jakim widziałam go ostatnio, w garniturze z krawatem, rzucił się w moją stronę. Nie w stronę rozciągniętego na podłodze szefa. W moją.
– Czy nic ci się nie stało? – zapytał, chwytając mnie za ramiona i przyglądając się uważnie mojej szyi. – Zranił cię?
Jego twarz zbladła z niepokoju.
– Nic mi nie jest – zapewniłam. Coś rosło mi w gardle. – To raczej o szefa powinien pan się martwić… – Moje spojrzenie powędrowało do Tada, nadal leżącego twarzą w dół na kanapie. – Och, i ten chłopak. Otruł własnego syna.
Marcus podszedł do Tada i odsunął jedną z jego powiek. Potem schylił się, nasłuchując oddechu.
Читать дальше