Wyglądał bardzo stylowo.
Miał na sobie jakiś nieznany mundur: białe wyprasowane spodnie ze złotym sznurem na szwach, coś w rodzaju frencza, też ozdobionego złotym sznurkiem, spod poły wystawała pochwa. Okularów oczywiście nie założył.
– Pal sobie, pal – powiedział Kotia, gdy już mnie zobaczył. – Ja poczekam.
Skinąłem głową, pośpiesznie dopalając papierosa. Zdeptałem niedopałek, wstałem, otrzepałem dżinsy i podszedłem do Kotii, który stał trzy metry ode mnie.
– Efektownie wyglądasz – powiedziałem.
– Na początek chciałem dać ci kilka rad – rzekł Kotia. – Po pierwsze. Postaraj się szybko pogodzić z tym, że twoi przyjaciele i krewni umrą przed tobą. My żyjemy dużo, dużo dłużej, nawet jeśli będziesz prowadzał swoich bliskich do lekarzy-funkcyjnych. Po drugie. Raz na dziesięć-dwadzieścia lat zorganizuj sobie wakacje, pół roku, rok… W innym świecie, na cudzej wojnie, romantycznej i staromodnej. Weroz świetnie się do tego nadaje. Przy okazji, to mundur wyspiarskiego państwa-miasta Fald, polecam. Po trzecie. Nie możesz zawsze być tylko sobą. Wymyśl sobie od czasu do czasu nową biografię i spróbuj sam sobie uwierzyć. Zżyj się z nią, tak, żebyś miał ją we krwi, żebyś sam w nią wierzył. Mnie się udawało. W przeciwnym razie wyrosną ci na plecach skrzydła, do ręki przyrośnie miecz i przestaniesz być człowiekiem. Po czwarte, ucz się posługiwania najróżniejszymi rodzajami broni. Od kordzika do… no nie wiem, co tam gdzie powymyślali… do lasera bojowego.
– Po co? – zapytałem.
– Po to.
Kotia nie poruszył się, tylko jego ręka ześliznęła się w dół, a w niej jakby znikąd pojawił się długi ostry kindżał. Szybki wymach i srebrzysta błyskawica przeszła nad moją głową.
Odwróciłem się.
Rękojeść kindżału (a może kordzika?) sterczała z oka namalowanego na desce „Borysa”.
– Nie będę z tobą walczył – oznajmił Kotia. – Niestety, nie jestem święty i gdyby ułożyć tu wszystkich tych, których zabiłem, nie wystarczyłoby dla nas miejsca. Ale nie będę, z tobą walczył. I to jeszcze na noże… Śmieszne. Przyszedłem, żeby cię zabić, ale… podjąłem decyzję.
– Pozer z ciebie, Kotia – powiedziałem – Farba na tablicy jest jeszcze świeża. Sam to namalowałeś rano, po naszej rozmowie. A to „ó” to już w ogóle przegięcie.
Kotia machnął ręką zirytowany.
– No i dobrze. Co cię to obchodzi? Powiedziałem: nie będę walczył. A jeśli utracę funkcję, stanę się zwykłym człowiekiem i wkrótce umrę… i dobrze!
Wyjąłem i podrzuciłem na ręku swój nóż… a potem odwróciłem się i rzuciłem. Ostrze przebiło drugie oko Borysa.
– Tak naprawdę – powiedziałem – wcale nie wiadomo jak by się to skończyło. Znajduję się stanie niestabilnym. Jestem chodzącym lokalnym chronoklazmem, człowiekiem, którego wyrwali z jego świata, ale świat nagle zaczął protestować. Więc nie musisz mi truć. Mam dla ciebie inną propozycję.
– Jaką? Powiesz, że jesteś gotów odejść z naszej Ziemi? Kirył, nigdy w życiu w to nie uwierzę! I nie chodzi mi o to, że nasza Ziemia tak ci się podoba, ty po prostu jesteś strasznie uparty, nie znosisz, gdy ktoś cię do czegoś zmusza.
– Załóżmy, że nie odejdę z Ziemi. Ale nie chcę zająć twojego miejsca. Jestem w trakcie podejmowania decyzji… i teraz właśnie ją podejmuję.
Zdjąłem z palca kółko – ostatni fragment mojej wieży – i rzuciłem je na ziemię.
– Kirył, przecież to tylko kawałek metalu, on nic nie znaczy!
– Wiem. Ale to symbol. Odżegnuję się od was. Mam was dosyć. Wszystkich: celników, kucharzy, policjantów, kuratorów. Idźcie wszyscy na ch…! Ja jestem człowiekiem i nie mam funkcji!
– Chcesz powiedzieć, że wrócisz do swojego „Bita i bajta” i będziesz wciskał małolatom co droższe karty graficzne? – nie uwierzył Kotia.
– Raczej nie, pewnie mnie już wywalili za nieobecność. Wrócę na studia.
– Po co? – Kotia był wstrząśnięty.
– Zostanę inżynierem, zbuduję rakietę i ucieknę od was w cholerę!
– Aha. A po nocach będziesz wyładowywał wagony, żeby nie wisieć rodzicom na szyi.
– No, bez przesady. W końcu znam się na kompach, zgłoszę się do jakiejś firmy internetowej, wieczorami będę pracował jako technik. O, „Korbina” ciągnie sieć w całej Moskwie, zatrudnię się u nich.
Kotia rozłożył ręce w pojednawczym geście.
– Poczekaj! Poczekaj, Kirył! Jesteś teraz wzburzony, obaj jesteśmy zdenerwowani i wystraszeni. Pewnie, że wszystko możesz: i na studia wrócić, i przez telefon instruować przygłupich użytkowników. „A teraz proszę otworzyć folder: połączenia…”. Ale to przecież niepoważne! Rozumiesz? Nie usuniesz z siebie funkcyjnego, wcześniej czy później złapiesz się za głowę i zaczniesz mnie szukać. I znajdziesz, bo wszystko do ciebie wróci! Więc po co odkładać to co nieuchronne? Przecież jesteś w funkcji, widzę to! Zdjąłeś kółko, wygłosiłeś szumne słowa, ale nie stałeś się zwykłym człowiekiem!
– Zdaje się, że pozostaje mi już tylko jedno – powiedziałem.
Podszedłem do słupa, na którym była umocowana tablica do koszykówki, przymierzyłem się… zakopany niezbyt głęboko, na pół metra, na końcu buła cementu… Ująłem słupek i wyrwałem go z asfaltu.
– Właśnie – powiedział Kotia zadowolony. – O, właśnie. Przecież mówiłem.
Z dwumetrową metalową rurą (na jednym końcu wisiała cementowa gruda, na drugim drewniana tarcza z wbitymi nożami) ruszyłem w stronę Koti.
Ten czekał cierpliwie. Chyba naprawdę nie miał zamiaru się bronić, i to było jeszcze bardziej przerażające.
Podniosłem rurę i opuściłem ją na Kotię. W ostatniej chwili Kotia jednak nie wytrzymał, skoczył, zrobił unik, przeturlał się po asfalcie, przeskoczył przez ławkę i zawołał:
– Tak! Słusznie!
Znowu podniosłem rurę. Od uderzenia cementowa gruda roztrzaskała się i odpadła, ukazując ostry, zardzewiały koniec słupka.
Kotia złapał ławkę – nie była umocowana – podrzucił na wyciągniętych rękach i cisnął we mnie.
Odbiłem ją ciosem rury. Lekka ławeczka dla maluchów…
– Panowie! Panowie, co wy robicie?!
Kątem oka spostrzegłem dwóch podpitych żuli, którzy stanęli w bramie. Jeden piastował butelkę wódki, drugi trzymał dwulitrową butlę fanty. Nie wiem czemu, ale widok tej lemoniady strasznie mnie rozśmieszył.
– Panowie, przestańcie! Robicie straszne rzeczy! – wrzeszczał ten, który trzymał wódkę. Drugi chyba lepiej zdawał sobie sprawę, jakie straszne rzeczy jest w stanie zrobić człowiek, a jakich nie, wytrzeszczył oczy i nie wypuszczając butli z rąk, złapał kolegę za łokieć i wyciągnął z bramy.
Kotia stał, patrząc na mnie triumfalnie.
– Wybacz – powiedziałem. – Jest tylko jedno wyjście. I mam nadzieję, że się nie mylę…
Skinął głową, nie odrywając ode mnie wzroku.
Ująłem rurę wygodniej i gwałtownym ruchem wbiłem mu ją w brzuch.
Kotia chwycił ją rękami, rozległ się żałosny jęk żelaza – mój przyjaciel gołymi rękami odciął rurę tuż przy swoim brzuchu, jakby szczęknął po niej nożycami hydraulicznymi. Usiadł na asfalcie, opierając się o przewróconą ławkę, z jego brzucha sterczał półmetrowy kawał rury.
Podszedłem i przykucnąłem obok.
– Widzisz? – powiedział Kotia, a jego twarz bladła szybko. – Widzisz, jakie to wszystko proste? No… dawaj…
– To wszystko jest bardzo skomplikowane – odparłem. – Ale mam nadzieję, że się nie mylę. Nie chcę być kuratorem. Nie chcę być funkcyjnym. Idźcie wszyscy w cholerę.
Читать дальше