A jak mi się znudzi, pojadę do ojczyzny funkcyjnych, na Ziemię-szesnaście. Ciekawe czemu jednak dali jej numer, w dodatku taki dziwny? W celu zamaskowania przed zbyt ciekawskimi celnikami? A może w porządku światów Wachlarza jest jakaś niepojęta dla mnie harmonia? Możliwe…
Wulkaniczne pustkowia mnie mało interesują, za to muzeum z jego skrzydlatym kustoszem bardzo.
A jak już znudzi mi się wszystko na świecie, wybiorę się do Arkanu. Będę zmieniać inne światy. Może uda mi się zrobić lepszy, taki, w którym niepotrzebni będą funkcyjni? Gdzie wszystko będzie dobrze…
W końcu innego wyjścia nie ma.
Popatrzyłem na telefon i pomyślałem, że Kotia na pewno jeszcze nie śpi, czeka aż zadzwonię. Muszę wyjąć skrupulatnie przechowywaną wizytówkę i wybrać długi numer telefonu satelitarnego.
I w tym momencie telefon zadzwonił.
Wziąłem go do ręki, nacisnąłem przycisk i powoli przystawiłem do ucha.
– Halo? Nie obudziłem cię?
– Nie – odparłem. – Siedzę, kawę sobie piję.
– Ja też nie mogę spać – pocieszył mnie Kotia. – Siedzę, cierpię i piszę wiersze.
– Liryczne czy podniosłe?
– Satyryczne. O tym, jak staruszkowi-weteranowi Wasilijowi Tierkinowi przysłali wezwanie do wojska. Posłuchaj: „Już otworzył, czyta głośno nieugięty ton wojaka:»Przybywajcie zaraz jutro do nas, do wojenkomatu!«. Kładzie list Wasilij Tierkin, patrzy nań spod okularów,»Co wyprawia się z Ojczyzną, skoro biorą weteranów?«. Poci się porucznik młody i ze wstydu się czerwieni:»To widocznie jakiś chochlik musiał nam się tu rozplenić, według naszych informacji macie osiemnaście lat!«. Roześmiał się Wasia Tierkin, dobry stary dziad:»Ej, chłopaczki, żartujecie, wasz komputer plamę dał! Setki dodać nie zechcecie?«. A młodziutki żołnierz drżał”.
– Bardzo zabawne – powiedziałem. – Gratuluję odkrycia nowej rozrywki. Po co dzwonisz?
– A czemu miałbym nie zadzwonić? Do kogo innego miałbym dzwonić? Nawet jeśli obudzę Illan, to ona i tak nie doceni humoru, przecież nie słyszała o żadnym Wasiliju Tierkinie… – Zamilkł, a potem zapytał rzeczowym tonem: – No i co, wybrałeś? Po co zwlekać?
– To ty nie masz po co zwlekać. A ja jestem jeszcze młody, dla mnie każdy dzień to radość.
– Faktycznie, nie pomyślałem – przyznał Kotia. – Ale siedzę tu jak na szpilkach.
– Tu, to znaczy w twojej Shambali? Dobrze cię słychać, tylko jest taka jakby zwłoka…
– Tak. Jak chcesz, to przyjdź. Ogłosimy tymczasowe zawieszenie broni.
Popatrzyłem w okno. Świtało.
– Nie, masz rację, nie ma co tego odwlekać. Zróbmy tak… dzisiaj w południe. Tylko wybierzmy jakieś takie miejsce mało pompatyczne.
– Dobra. Wysypisko śmieci pasuje?
– Żartujesz sobie… A może za miastem, po drodze na jeziora Niedźwiedzie, gdzie w zeszłym roku obchodziliśmy urodziny Witalika?
– Ej, no to już zupełna beznadzieja, w szczerym polu, jak dwóch mołojców… Poza tym wszystko tam teraz rozmiękło, same koleiny. A może u ciebie na podwórku, tam gdzie zamknięte przedszkole? Tam jest takie małe wewnętrzne podwórko, z ulicy nikt nie zobaczy.
– Przecież tam ciągle alkoholicy piją…
– Dlaczego zaraz alkoholicy, my też tam piliśmy. Jak nam będzie ktoś przeszkadzał, to go wysiudamy na kopach. Co to dla nas?
Spojrzałem w okno. Zamknięte pięć lat temu przedszkole – dwupiętrowy budynek i kwadratowe podwórko. Pewnie po to, żeby maluchy miały gdzie spacerować, gdy za bardzo wieje.
– Jakoś tak głupio – powiedziałem. – Podobno teraz rodzi się więcej dzieci, znów je mają otworzyć.
– No to co? Ten, który zostanie, posprząta. Poza tym będziesz miał blisko.
– No dobra – zgodziłem się. – To faktycznie nie jest patetyczne miejsce.
– No to jeszcze wybierz broń.
Zastanowiłem się, w zadumie oglądając kuchnię.
– Noże?
– Siedzisz w kuchni, czy co?
– Tak.
– Kirył – zaczął ostrożnie Kotia. – To nie najlepszy wybór. Kiedy ostatnio trzymałeś nóż w ręku?
– Niedawno. Dwa tygodnie temu w tej samej kuchni dźgałem nim akuszerkę Natalię.
– Ach, no tak, przepraszam. Ale muszę cię uprzedzić, że zdarzało mi się…
– Domyślam się.
– Przynieść ci?
– Nóż? Dzięki, mam.
– No to… o dwunastej?
– Stoi.
Rozłączyłem się. Wziąłem jeszcze jednego papierosa, obróciłem w palcach. Poczułem drapanie w gardle, wsunąłem papierosa z powrotem do paczki.
Jakie to wszystko proste. Jakie proste.
I blisko, nie trzeba daleko chodzić.
I dom pełen broni.
Zresztą nie, trzeba wziąć nóż, który dostałem od Dietricha. Na pewno byłoby mu przyjemnie, no i nóż wygląda tak poważnie…
Ustawiłem budzik w telefonie na jedenastą, wyłączyłem światło i z telefonem w ręku poszedłem do pokoju. Keszju szczeknął sennie, przesunąłem go, spychając z poduszki, położyłem się i od razu zasnąłem.
* * *
Obudziłem się dopiero kwadrans po jedenastej, w dodatku nie była to zasługa cierpliwie piszczącego telefonu, a liżącego mnie Keszju. W mieszkaniu ziąb: kaloryfery ledwo ciepłe, no i zostawiłem w kuchni otwarte okno, żeby się przewietrzyło. Zamknąłem okno, nalałem psu świeżej wody, nasypałem zdrowej karmy. Keszju wcale się nie ucieszył, pewnie rodzice podsuwali mu niezdrowe i smaczne kąski ze swojego stołu.
Keszju niechętnie jadł śniadanie, a ja wziąłem prysznic, z przyjemnością spłukując z siebie resztki snu. Japoński miętowy szampon obudził mnie ostatecznie. Zajrzałem do kuchni, gdzie już zrobiło się cieplej, wyjąłem z lodówki skamieniałą ze starości kiełbasę, odrąbałem kilka plasterków i zjadłem, popijając herbatą. Na kawę nie mogłem już patrzeć.
Za dwadzieścia dwunasta napisałem krótki list do rodziców – na wszelki wypadek. O tym, że ze mną wszystko w porządku, ale musiałem nagle wyjechać i nieprędko wrócę. Potem szybko wyszedłem z psem na krótki spacer przed samą klatką i zarobiłem niechętne spojrzenie sąsiadki Galiny Romanownej, wracającej ze sklepu. Co poradzę, taka ze mnie świnia… Rozdrażnione skomlenie Keszju, który liczył na porządny spacer, zdenerwowało mnie znacznie bardziej.
A gdy wepchnąłem go do mieszkania, pies nagle zamilkł i popatrzył na mnie z takim smutkiem, że wróciłem, przykucnąłem, wytargałem go za uszy i powiedziałem, że jest najlepszym psem na świecie. I że na pewno do niego wrócę. A w każdym razie bardzo się będę starał.
I przy okazji włożyłem pod kurtkę nóż, o którym na śmierć zapomniałem.
Za trzy dwunasta przecisnąłem się przez znajomą dziurę w ogrodzeniu przedszkola i wszedłem na podwórko. Prowadziła tam jedna jedyna brama, niegdyś zamknięta kratą, którą dawno temu zerwali z zawiasów miejscowi żule.
Kotii jeszcze nie było.
To dobrze, nie wypadało się spóźniać. Ja mam do przejścia jedno podwórko, a on musi się teleportować z Tybetu.
Obszedłem wybetonowany placyk, posiedziałem na małej ławeczce, popatrzyłem na małą zepsutą huśtawkę i niewysoki słup z koszem do koszykówki. Pierścień był odłamany, na tablicy ktoś namalował straszliwą gębę i napisał: „Borys to głópek”. Pomacałem „ó”, popatrzyłem na palec i prychnąłem. Mało przyjemne miejsce zabaw dla dzieci. Za to dla żuli w sam raz, nic dziwnego, że po kątach walają się rozbite butelki, pogniecione plastikowe kubeczki i całe stosy wypalonych do filtra petów. Ja też zapaliłem. Pierwszy poranny papieros, nawet mi smakował…
Rozległ się słaby trzask.
Odwróciłem się i popatrzyłem na stojącego na środku podwórka Kotię.
Читать дальше