Jasnowłosy drgnął, zrozumiał, że wpadł w pułapkę. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtrącił się Rockwell, ucinając dyskusję:
– Zgadza się.
Smo skinął głową i zmusił się do tego, żeby położyć dłonie na ramionach Jasnowłosego.
– Bracie Smoku, obraziłeś mnie fałszywym podejrzeniem, ale to mógłbym ci wybaczyć. Ale nie mogę wybaczyć tego, że pozbawiłeś mnie krwi mojej zdobyczy. Znasz prawo.
– Znam – poruszył wargami Jasnowłosy.
– Chcę twojej krwi, Smoku.
Jasnowłosy wstał. Jego słabość trwała tylko sekundę, potrafił szybko dostosować się do sytuacji. Pochylając głowę w rytualnym skinieniu, odpowiedział półgłosem:
– I ja chcę twojej krwi.
Stanęli naprzeciwko siebie, obnażeni do pasa, lekko nachyleni, z pustymi rękami. Rockwell zwlekał i Smo popatrzył na niego ze złością.
– Czy zgadzacie się, aby pogodziła was cudza krew, bracia Smoki? – zadał zwyczajowe pytanie Rockwell.
– Nie! – Dwa krzyki zlały się w jeden. Dwa skoki zryły piasek.
Dwie pary rąk wczepiły się w ciało przeciwnika.
Smoki prowadzą rytualną walkę gołymi rękami. Automat i nóż jest dla obcych, dla brata Smoka są palce zakrzywione wściekłością, zęby, rozwarte w krzyku usta. I nienawiść, która nadal pozostaje ludzkim uczuciem, czy tego chcesz, czy nie.
Człowiek
Tego wieczoru już nigdzie nie popłynęliśmy – zrobiło się ciemno. Wprawdzie Prawy Dopływ to nie Wielka Rzeka, ale wolałem nie ryzykować. Wybrałem miejsce porośnięte chapparalem, ściąłem kilka krzaków na legowisko i wysłałem Księcia na zwiady.
Krzątałem się jeszcze przy rzeczach, gdy Mike zasnął. Nie chciało mi się spać, więc grzebałem w jego plecaku. Latarka… działająca. Radiostacja… pstryknąłem włącznikiem, zapłonęło kilka niezbyt jasnych światełek, zaszumiało w wiszących na kablu słuchawkach.
Po co mu radiostacja? Taki sprzęt mają tylko w klasztorach… i w niektórych garnizonach.
Wokół jest całkiem sporo garnizonów. Żołnierzy i oficerów prawie tam nie ma, głównie przybłędy z różnych band i rozgrabionych wsi. Ale broni mają dużo.
Weźmy na przykład fort Santa Cruz. Kiedyś mieściła się tam baza wojsk przeciwpancernych. Paliwo skończyło się dawno temu i teraz czołgi, zaryte w ziemię aż po wieżyczki, opasują bazę szerokim pierścieniem. Nocą dyżurują tam wartownicy, kręcą się patrole z psami. W garnizonie jest prawie dwa tysiące ludzi, kontrolują ogromną przestrzeń. Dwanaście wsi i sto pięćdziesiąt farm dostarcza im żywność w zamian za ochronę. Młodzież pcha się do nich drzwiami i oknami.
Zostawiłem plecak Mike’a w spokoju i położyłem się, rozkładając na trawie kołdrę.
Szczeniak mógł być z garnizonu…
Z tą myślą zasnąłem.
Obudził mnie krzyk Mike’a i warczenie Księcia. Gwałtownie obudzony, nie od razu zrozumiałem, o co chodzi, ale zerwałem się, chwytając automat.
Dziesięć metrów od nas Książę gonił po brzegu ogromną, metrową stonogę. Najpierw zrobiło mi się niedobrze, a potem zacząłem się śmiać.
Gładkie, jakby oblane brązowym lakierem ciało stwora z łatwością robiło uniki przed ciosami Księcia. Ciężkie łapy psa ze świstem waliły w piasek, łamały gałązki, a stonoga powoli przesuwała się w stronę krzaków. Gdy Książę stawał się zbyt nachalny, zatrzymywała się i groźnie kłapała przypominającymi dziób szczękami. Książę od razu tracił zapał. Kiedy był szczeniakiem, stonoga porządnie go dziabnęła, trucizna dostała się do krwi i pies omal nie zdechł. Od tamtej pory Książę nie może spokojnie przejść obok żadnej stonogi.
Już myślałem, że paskuda ucieknie, ale w tym momencie dosięgnął ją cios Księcia. Rozległ się trzask przypominający pękające jajko i na zniszczony pancerz chitynowy chlusnęły galaretowate wnętrzności. Ja się skrzywiłem, pies zawył radośnie, a Mike…
Mike klęczał i wymiotował. Twarz miał bladą jak kreda.
Smoki nie znają litości, bo nie wiedzą, czym jest zło i dobro.
Ale Smoki potrafią być pobłażliwe. Podniosłem dzieciaka z ziemi, zaprowadziłem do rzeki, pomogłem mu się umyć i kazałem napić się wody z manierki. Moja wczorajsza wrogość do niego minęła.
– Ech, szczeniaku… Z którego jesteś garnizonu?
Drgnął, od razu wstąpiło w niego życie.
– Skąd wiesz?
Więc miałem rację!
– Jestem Smokiem… A więc z którego?
– Rezerwa-Sześć.
Nigdy o takim nie słyszałem, ale nie dopytywałem dalej.
– Umiesz zrobić tratwę?
– Tak, uczyli mnie.
Uczyli go. Tylko zapomnieli nauczyć, żeby nie bał się pająków i stonóg.
Uśmiechnąłem się, a Mike poprosił błagalnie:
– Przejdźmy gdzieś dalej…
Skinąłem głową. Za pół godziny stonoga zacznie tak cuchnąć, że bez maski gazowej się nie obejdzie.
– Bierz plecak i automat – zakomenderowałem. – Nie mam zamiaru dźwigać twoich rzeczy.
Początkowo chciałem przeprawić się na drugi brzeg Dopływu i od razu ruszyć w góry. W tym miejscu rzeka jest niezbyt szeroka, najwyżej sto metrów, ale wtedy trzeba byłoby przejść dziewięćdziesiąt kilometrów lasem, a to co najmniej trzy dni…
Mapa sugerowała również inny wariant. Mogliśmy popłynąć z prądem i wysiąść na brzegu w miejscu, z którego do gór pozostawało czterdzieści kilometrów. Taki odcinek dałoby się pokonać w ciągu jednego dnia… Co prawda, ten plan miał jedną wadę – na przedgórzu musielibyśmy przejść obok klasztoru Braci Pana. Dokładnego położenia klasztoru nie znałem – wszystkie wiadomości pochodziły z plotek i gadaniny farmerów. Poza tym w górach trzeba by było zawrócić do zaznaczonego ma mapie miejsca…
Zerknąłem na tratwę. Pięć związanych razem, niezbyt grubych bali. Można się na czymś taki przeprawić na drugi brzeg, ale płynąć po rzece, nawet dziesięć kilometrów, to ryzykowna zabawa… I chyba ta myśl pomogła mi dokonać wyboru. Zawsze postępuję wbrew zdrowemu rozsądkowi.
– Popłyniemy.
Mike nie spierał się. Pochylony, zaczął spychać tratwę na mętną wodę.
Tratwa zakołysała się i zakręciła, próbując odbić od brzegu.
Mike wskoczył na środek, przykucnął, utrzymując równowagę.
Tak, smarkacz miał sporo szczęścia, że mnie spotkał, pomyślałem, patrząc na jego niezgrabne ruchy. Sam by daleko nie zaszedł…
Chociaż z drugiej strony, jego szczęście było kwestią dyskusyjną. Jeśli nie zostanie Smokiem, po dotarciu do celu będę musiał go zabić.
Wskoczyłem na tratwę razem z Księciem.
Pływanie tratwą to po prostu świetny wypoczynek. Gdybym miał do wyboru łódkę albo coś tak archaicznego jak kuter, i tak wybrałbym tratwę. Rozebrany do pasa, leżałem na balach i wypoczywałem. Kiedyś można było się w ten sposób opalać, teraz nie ma przy czym, nie widać słońca. Pozostała jedynie iluzja ciepła słonecznego…
Mike obejmował rękami kolana, wpatrzony w mijane przez nas brzegi. Nie miał zamiaru się rozbierać, w kombinezonie desantowym się przecież nie zgrzeje. Ten strój jest idealny na każdą pogodę, może osłabić cios i zablokować promieniowanie. Leniwie pomyślałem, że potem trzeba będzie zdjąć ten kombinezon z chłopaka.
A może lepiej najpierw zdjąć, żeby się nie ubrudził…
– Smoku…
To było coś nowego. Wcześniej Mike zwracał się do mnie po imieniu.
– No?
– Jak masz naprawdę na imię? Smo to przecież ksywka…
Drgnąłem. Jak mam na imię? Właściwie nikt nie zabraniał nam używania prawdziwych imion, ksywki to kwestia przyzwyczajenia.
Читать дальше