Do świtu włóczył się po lesie, nie mogąc zasnąć i usiłując wymyślić dla siebie jakieś usprawiedliwienie.
W mroku przedświtu, na wąskiej leśnej drodze zatrzymał tabor farmerski. Obojętnie grzebał w przewożonych rzeczach, niemal nie patrząc na półżywych ze strachu chłopów. Na wozach równymi rzędami ustawiono worki z ziarnem i mąką, osłonięte przed rosą nieprzezroczystymi kawałkami folii.
Smo chciał im powiedzieć, że folia ulega napromieniowaniu i nie należy przykrywać nią żywności, ale rozmyślił się. Chłopi na pewno o tym wiedzieli, po prostu nie obchodziło ich, do kogo trafi ziarno.
Smo od czasu do czasu zerkał na blade od strachu i anemii twarze, na oczy unikające jego spojrzenia.
Farmerzy niepotrzebnie się bali. Sami mogliby zostać Smokami, pijącymi krew i rozrywającymi zębami ludzkie mięso… Z ostatniego wozu Smo zdjął drewnianą skrzynkę z drobnymi żółtymi jabłkami, oparł o rowkowaną oponę forda, umocowaną na osi wozu, kilkoma kopniakami rozwalił deski… Wybrał dwa jabłka, spore, ale z widocznymi dziurkami po robakach – nie miał dozymetru, ale robak nie wejdzie do skażonego jabłka – i wrócił do jaskini.
Dziewczyna nie uciekła. Legowisko nabrało przytulności, rzeczy pozbyły się wielomiesięcznego osadu kurzu, wszędzie panował zaskakujący porządek. Smo podszedł do stołu i położył na nim zdobyczne jabłka.
Wieczorem dziewczyna sama poprosiła, żeby się nigdzie nie oddalał.
I tak minął miesiąc.
Nie, nie miał tego dnia żadnego przeczucia, przeciwnie! Wracał z udanego polowania, a dzień był wyjątkowo jasny, w chmurach pojawił się prześwit i Smo pomyślał, że tam kryje się słońce.
Jak zwykle przez kilka minut obserwował wejście do jaskini.
Porośnięty pomarańczowym pnączem otwór był ciemny i pusty.
Smok wszedł do szerokiego przejścia, zrobił kilka kroków i odsunął ciężką od wilgoci, poczerniałą od sadzy zasłonę maskującą światło.
Przy ognisku siedział Rockwell. Z idiotycznie ogoloną głową – łysa czaszka i pukiel włosów na karku – przypominał Indianina z westernów. Automat trzymał na kolanach, na stole leżał pas z nożem i pognieciona manierka. Jego kurtka i spodnie były niewyobrażalnie brudne, nawet z odległości kilku metrów Smo czuł zapach zastarzałego potu.
Rockwell zmienił się w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, ale to ciągle był on, przyjaciel Smok, i Smo uśmiechnął się, podchodząc do ognia.
Na jego widok Rockwell wstał, przez jego twarz przemknęło zakłopotanie.
– Nie jestem sam, Smo…
Jasnowłosy stanął przy wejściu. O, ten to się dopiero zmienił…
Z dawnego chłopca, który gotów był kłócić się o wszystko, pozostało jedynie czyste, schludne ubranie. Rysy nabrały ostrości, oczy błyskawicznie obszukały Smo.
– Witaj… najlepszy ze Smoków!
Smo spojrzał na Rockwella, który odwrócił wzrok. Ognisko płonęło niespokojnie. Kurczyły się zwęglone polana, iskry leciały w górę niczym stada świetlików.
– Gdzie ona jest?
To miejsce nosi teraz nazwę Spalone Wzgórza. Dwadzieścia lat minęło od czasu Ostatniego Dnia, a do tej pory nic tutaj nie rośnie.
Na głębokości pół metra ziemia nadal jest martwa, szara woda przelatuje przez nią na wylot, nie wsiąka. Te wzgórza pewnie już nigdy nie ożyją…
Weszliśmy na górę i wymazaliśmy się martwą ziemią. Dla nikogo nie było to przyjemne, a szczególnie złościł się Książę. Jego ruda sierść stała się popielata, bez przerwy kichał. Mnie też szczypało w nosie. Tylko Mike zachowywał się tak, jakby go to nie ruszało.
Cholerny mnich…
I wtedy uświadomiłem sobie swoją pomyłkę. Dlaczego, do diabła, uznałem, że to Brat Pana? To prawda, że Bracia są mistrzami plugastwa, ale nie zdradzają swoich! Więc kim on jest? Farmerem? Prawdziwie Wierzącym? Przywódcą bandy, który stracił swoich pomocników?
Bzdura. Książę rzucił mi czujne spojrzenie, pewnie wyczuł moją niepewność. Nie, przyjacielu, w tej sprawie poradzę sobie sam…
Dotknąłem ramienia Mike’a.
– Popatrz, jak pięknie!
Lasy ciągnęły się aż po horyzont. Wszystkie odcienie żółci…
Jasne, zapomniane już światło słońca, pomarańczowe pasy, krwawopurpurowe plamy. A pod nogami czarno-granatowy popiół… Trąciłem go nogą – w powietrze uniósł się obłok, przypominający dym tytoniowy. W dole płonął pomarańczowy las. Mój las… mój świat…
Do diabła z Braćmi Pana! Z wszystkimi wierzącymi i niewierzącymi! Tutaj ja jestem władcą!
Aż krzyknąłem od przepełniających mnie uczuć. Spojrzałem na Mike’a i natknąłem się na jego badawcze spojrzenie.
– Zachowuje się pan jak automat.
Nie od razu zrozumiałem.
– O czym ty mówisz?
– Cieszył się pan teraz jak automat. „Pięknie”. Egzaltowany gest. Zwierzęcy ryk. Kiedyś przyszedł pan na te wzgórza i krzyknął z zachwytu, ponieważ to faktycznie jest straszne i piękne zarazem.
I postanowił pan, że zawsze będzie się tak cieszył. I zabijał pan jak automat. Nawet się pan nie złościł, po prostu odgrywał pan wściekłość. Automat.
Mówi tak, jakby on sam nie zabijał… Grzeczny chłopaczek w czystym kombinezonie! Z boku na bluzie rozpięła się sprzączka, spodnie pokrył kurz, lewy rękaw brudny, ale poza tym elegancik.
Nawet się nie rozzłościłem. Po prostu zrobiło mi się smutno. Po co przypominać dzisiejszy ranek…
– Mike… Ciągle nie możesz zrozumieć jednego: jestem Smokiem.
Starałem się powiedzieć to bardzo łagodnie, ale Mike nadal patrzył na mnie ponuro. I wtedy zrozumiałem – on nigdy nie będzie dobrym Smokiem. W ogóle nie będzie Smokiem. Nie wytrzymałem i krzyknąłem ze złością:
– Co tak stoisz, szczeniaku? Przed wieczorem musimy dojść do rzeki!
Zaczął szybko iść, wzbijając tumany pyłu. Dzieciak, a jednak twardy. I jeśli już któryś z nas przypomina automat, to właśnie Mike.
Jest bystry, silny i ma wolę. Ale nigdy nie wyjdzie z niego Smok.
– Ona nigdy nie zostałaby Smokiem.
Jasnowłosy gapił się na niego bezczelnie, z dużą pewnością siebie, a z jego oczu nie dało się nic wyczytać. Smok patrzył na Rockwella, patrzył wbrew sobie, nawet nie wiedząc, jak błagalne stało się jego spojrzenie. Ale Rockwell zauważył. Powiedział szybko, wywołując uśmieszek niezadowolenia na twarzy Jasnowłosego:
– O mało nie uciekła. Gdybyśmy gorzej strzelali…
W piersi Smo coś zakłuło, ale odpuściło. Rockwell nie zdradził.
Przyjaciel zawsze pozostaje przyjacielem, nawet jeśli przychodzi ukarać cię jako odstępcę. Nie dręczyli cię, głupia dziewczynko, która myślałaś, że Smok jest panem własnego losu. Bez względu na to, co z tobą robili, już nie żyłaś. Nie żyłaś.
Jasnowłosy przestał się uśmiechać.
– Znasz nasze prawa, Smo – powiedział. – Okazałeś… – zawahał się i dokończył: – Dobroć. Smok, który przypomniał sobie o dobroci, powinien odejść na zawsze.
Rockwell odwrócił się. Spokojnie. Tylko spokojnie, Smo. Jej już nie uratujesz, ale siebie jeszcze możesz…
– Kretynie!
Smo zmusił się do uśmiechu.
– Byłeś, jesteś i będziesz kretynem – wycedził i pochylił się do Jasnowłosego: – Chciałem zrobić z niej Smoka. Pierwsza kobieta Smok! To dozwolone!
– Tak, ale tylko w ciągu miesiąca! A ona mieszkała z tobą czterdzieści dni.
Smo skinął głową i nadał swojego głosowi poufne brzmienie:
– A przez następnych dziesięć dni można trzymać jeńca dla rozrywki! Nie przekroczyłem terminu, Jasnowłosy. Chciałem ją zabić dzisiaj, a ty mi przeszkodziłeś.
Читать дальше