Popatrzyłem na Mike’a, ale był spokojny. Tak spokojny, jakby to nie on zastrzelił tych ludzi.
Jeden miał roztrzaskaną głowę. Drugi jeszcze oddychał, kule trafiły w brzuch. A trzeci… Intuicyjnie wyczułem, o co chodzi i kopnąłem go w bok. Zawył i otworzył oczy. Nie pozwalając mu ochłonąć, chwyciłem go i odrzuciłem. Mężczyzna wpadł na drzewo, powoli osunął się po pniu i zadzierając głowę, znowu zaczął wywracać oczami.
– Nie wierzę – powiedziałem, podchodząc bliżej. Mnich opuścił wzrok. – Skąd?
– Z klasztoru Trzech Odkupień – odpowiedział bezbarwnym, charakterystycznym dla Braci głosem.
– Kto kazał wam zabić Smoka?
Milczał. Oczy zaszkliły mu się jak oczy nieboszczyka. Właściwie już był martwy, chociaż jeszcze oddychał i mógł się ruszać.
– Milczysz? Dobrze… Patrz! Nie odrywaj wzroku!
Nachyliłem się nad drugim, umierającym mnichem. Jego toporne rysy wykrzywiał teraz ból. Wyjąłem nóż, rozprułem koszulę, obnażając pierś. Popatrzyłem na tego trzeciego. Aha, robi wrażenie…
W oczach mnicha zapłonął dziki strach.
Wbiłem nóż zwykłym ciosem po lewej stronie klatki piersiowej, między drugim i trzecim żebrem, i pociągnąłem ostrze do siebie, rozcinając ciało.
Żebra pękały z nieprzyjemnym, wilgotnym chrzęstem.
Odsunąłem poruszające się niebieskawoszare płuca i wziąłem do ręki serce.
Przeciąłem naczynia, krew chlusnęła tak, że przemoczyła mi rękaw. Znowu spojrzałem na żywego mnicha.
– Nie odrywaj wzroku!
Serce było śliskie, pulsowało i przelewało się na moich dłoniach.
Poczułem znajome, słonawe ciepło.
– Nie!!! – wrzasnął Mike.
Bratu Pana drgnęła szczęka. Powieki nadal miał uniesione, ale spojrzenie utraciło ostrość, jego oczy patrzyły teraz gdzieś w bok.
Albo stracił przytomność, albo wpadł w trans – mnisi umieją to robić.
Spojrzałem na krwawe serce w moich dłoniach. Nie jestem zwierzęciem, żeby jeść surowe mięso… Smoki jedzą ludzkie mięso nie dlatego, że to lubią. Po prostu ludożerstwo jest najwyższą formą grozy, w ten sposób najłatwiej wzbudzić przerażenie. A ten mnich i tak już jest sparaliżowany strachem. Wypuściłem serce, uderzyłem mnicha w twarz. Drgnął, odzyskując przytomność.
– Pójdziesz teraz do swojego klasztoru, odszukasz przeora i powiesz mu, że skazałem go na śmierć. Powiesz, że przed porą wielkich deszczy poznam smak jego krwi. Rozumiesz?
Czubkiem noża przejechałem leciutko po jego czole; podniósł ręce, żeby ochronić oczy. Przejechałem jeszcze raz, tworząc krzyż.
– Idź.
Odchodził chwiejnym krokiem. Zanim znikł za drzewami, dwa razy upadł. Odwróciłem się do Mike’a.
– Krzyż na czole to znak odroczonego wyroku. Teraz każdy Smok, który go spotka, będzie mógł go zabić.
Przez nieruchomą twarz Mike’a przebiegł skurcz.
– Odroczonego… – powtórzył bezbarwnym głosem -…wyroku?
Działo się z nim coś niezrozumiałego. Spod chłopięcej brawury wyłaniała się okrutna, niezłomna twardość. Tak ukazuje się monolit betonowy spod opadającego tynku.
– Chodźmy, Smo…
Czyżby to było takie proste?
Nie odpowiedziałem. Podszedłem do strumyka i umyłem się z przyjemnością. Na wodzie pojawiły się krwawe wzory. Czułem się ohydnie. Może dlatego, że w tej krótkiej walce zwyciężyłem nie ja, lecz szczeniak Mike? Położyłem się obok strumienia, wtuliłem twarz w mokrą trawę, pachnącą ziemią i zwiędłymi liśćmi. Słyszałem, jak trzasnęły gałązki – to Mike usiadł kilka metrów ode mnie.
Mike, a nie szczeniak! Przyszły Smok Mike!
Więc to takie proste? Więc wystarczył jeden wstrząs, żeby obudzić w Mike’u Smoka? A to zdecydowanie, które mnie tak zaskoczyło, które wyrwało się z chłopaka niczym stalowa sprężyna ze starego futerału – to zdecydowanie Smoka, rozstającego się z ludzką skórą.
Każdy ma swoją chwilę, która przemienia go w Smoka. Zwykle to chwila nieznośnego strachu, gdy drżą ci nogi i marzną dłonie, gdy pragnienie życia wypiera wszystkie uczucia, a śmierć po raz pierwszy staje tuż obok i rozstajesz się z głupią, dziecięcą wiarą we własną nieśmiertelność. Wtedy nie umysłem czy sercem, lecz żałosnym, dygoczącym ciałem uświadamiasz sobie – możesz albo przeżyć, albo pozostać człowiekiem…
Ja tę minutę przeżyłem dawno temu, gdy Eldhaus poprowadził nas na pierwszy napad na małe, bezbronne osiedle i Jeremy, łajdak Jeremy, bydlę Jeremy na moich oczach rozstrzelał chłopca, który nie zdołał „zdjąć” strażnika. Nawet nie mogę przypomnieć sobie imienia tego chłopaka, w pamięci wiruje tylko jego posępna, wiecznie skupiona twarz.
Po szoku, jakim był Ostatni Dzień, nie mogłem mówić – w gardle tkwił zimny kłąb, który nie pozwalał wykrztusić nawet jednego słowa. Prawie wszyscy się ze mną wtedy drażnili.
Tylko Rockwell i tamten chłopaczek się nie śmiali…
I gdy zobaczyłem, jak Jeremy do niego strzela, ocknąłem się.
Wszystko świetnie pamiętam. Niegłośny strzał, szczęk zamka, gryzący dym prochu… Jeremy szczerzy zęby, czy to uśmiech?… Chłopiec podryguje, jego ciało szarpią kule, a krew ciemnymi fontannami chlusta na śnieg, żłobiąc długie kaniony. I wtedy rozumiałem za chwilę to ja mogę się tak wić na śniegu, jeśli nie uda mi się sprawić, że każdy napotkany Jeremy będzie się wzdrygał od mojego wzroku. I niemal od razu wiedziałem, jak to osiągnąć.
Wystarczy być bardziej okrutnym niż oni. Wystarczy wyładować swój strach na kimś jeszcze bardziej przerażonym i bezbronnym niż ja, kimś takim, jak ta dziewczynka za zasłoną.
Bezgraniczne okrucieństwo najbardziej przeraża zwolenników zwykłego okrucieństwa.
Zaszeleściły liście, rozległo się cmoknięcie mokrego piasku na brzegu strumyka. Poczułem powiew wiatru od skoku ogromnego cielska. Książę oparł się o moje ramię, skamląc żałośnie. Odwróciłem się, spojrzałem w rozbiegane, zawstydzone oczy.
– Mogli nas zabić, Książę.
Książę wyciągnął się na trawie, podniósł łapy do góry. Zrób ze mną, co chcesz, panie, oto mój bezbronny brzuch. Jestem winny…
– O co chodzi, Książę?
Poczułem się tak, jakby walnięto mnie kowadłem w kark. Książę przesłał mi obraz: różnokolorowy, pstrokaty świat. Z trudem rozpoznałem miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Szary pas strumienia, wielobarwny brzeg, obsypany kolorowymi plamkami, a na brzegu dwie tęczowe sylwetki… Ja i Mike? W powietrzu ciągnęły się od nich krwawe, czarne, zielonkawe i stalowe nici. A nieopodal leżały dwa pozbawione koloru, niemal niewidoczne ludzkie ciała…
Co to? Popatrzyłem na Księcia, na jego ruchliwy, wilgotny nos…
– Książę! Oni… nie mają zapachu?
Książę potwierdził radosnym piskiem. Trudno uwierzyć, że jego potężna gardziel może wydawać takie dźwięki.
Patrzyłem na sztywniejące trupy, przetrawiając otrzymaną informację.
Zapach… Jak można usunąć zapach? Czegoś takiego jeszcze nie było. Mnie i Księcia jakby oślepiono, pozbawiono broni… Zakon Braci Pana zaczął realizować swoją starą groźbę – oczyścić las ze Smoków. Tym razem mieli szansę zwyciężyć.
To był najdziwniejszy i pewnie najszczęśliwszy miesiąc w życiu Smo. Jaskinia na brzegu Wielkiej Rzeki, gdzie urządził sobie legowisko, stała się czymś w rodzaju domu. Każdego wieczoru spieszył z powrotem do tej dziwnej dziewczyny, która uciekła od mnichów i została ze Smokiem…
Pierwszego wieczoru Smo poszedł do lasu, sam nie wiedząc, czemu to robi – kiedy już nakarmił dziewczynę i opatrzył jej ranę.
Читать дальше