Przejeżdżamy pod łukiem i już jesteśmy na ulicach Moskwy.
Zazwyczaj są dość dobrze narysowane, czasami podobieństwo do rzeczywistości jest wręcz zdumiewające. Gdy podjeżdżamy do Pasiecznej, dostrzegam milicjanta, który stoi w tym samym miejscu, gdzie był w rzeczywistości zeszłej nocy – i wzdrygam się.
W ten sposób można gładko złapać deep psychozę…
Przed domem z numerem pięć płacę kierowcy i wysiadam z samochodu. Oczywiście, nikogo nie ma. Nie czeka Czyngis, prawie nie widać przechodniów. Ulica wygląda jak prawdziwa, a to już nieźle. Może mieszkał tu jeden z programistów pracujących nad projektem i dlatego tak się postarał…
Podchodzę do miejsca, gdzie parkowałam w nocy, i zamieram.
Nocą pewnie był deszcz. Wirtualny oczywiście.
A tutaj stał samochód. Prostokąt asfaltu jest jaśniejszy, główny napór deszczu samochód przyjął na siebie.
Pochylam się, podnoszę z chodnika rozmiękły niedopałek. Mild seven. A co palił Czyngis? Nie pamiętam…
Rzucam peta i wycieram palce chusteczką.
Nie ma w tym nic niezwykłego! Absolutnie nic! Pogoda w wirtualnej Moskwie zmienia się tak samo jak w prawdziwej. To zwykłe podtrzymanie serwera, żadnych kombinacji. Samochody też jeżdżą tu po to, żeby stworzyć tło. Zwykły przypadek.
Przecież spotkałam się z Czyngisem w realu!
Tak?
Powiedziałam mu, że wejdę do Głębi. Czyngis zaproponował spotkanie w realu. Odpowiedziałam… co ja właściwie powiedziałam?
Jakieś dziwne zdanie… a, „na neutralnym terenie”… Czyngis zgodził się, zaproponował ten adres, i sprawdził, czy w ogóle istnieje.
Deeptown często jest nazywany „strefą neutralną”…
Zaczyna mi się kręcić w głowie, jakbym była śmiertelnie zmęczona albo myślała nie o tym, o czym powinnam…
– Karino?
Odwracam się i widzę Czyngisa.
Tym razem przyjechał bez kierowcy, ale samochód jest ten sam.
Teraz mogę mu się lepiej przyjrzeć – to jaguar.
– Tak myślałem, że cię tu znajdę. – Czyngis rozkłada ręce. Najpierw pojechałem pod pomnik Spamera, nie było cię, więc przyjechałem tutaj.
– Odłączyli was? – pytam, chociaż chcę zapytać o coś innego.
Mówię niewłaściwe rzeczy. Robię nie to, co bym chciała. Ale za to robię to… co jest dozwolone.
Przez kogo?
– Tak – potwierdza Czyngis. – Zdolności są diabła warte, gdy prowajder odłącza cię od sieci. Na jedno jedyne polecenie z MWD.
– To jak teraz wszedłeś? – pytam.
– Po staremu, przez linię telefoniczną. – Czyngis krzywi się. Czuję się tak, jakbym się przesiadł do żyguli.
– Żyguli też samochód, niektórzy nie mają nawet takiego – mówię odruchowo. Samo posiadanie auta w Głębi to spory luksus, w pewnym okresie transport prywatny był całkowicie zabroniony.
A już mieć wirtualnego jaguara… Podatek taki, jak od prawdziwego. Podobnie jest z wirtualnymi rolleksami i patkami, i z czterdziestoletnią whisky… Ludzkie ambicje żyją również w Głębi.
– Wybacz, nie chciałem się urazić – mówi szczerze Czyngis. No i… co tam?
– Nic. Totalna klapa – odpowiadam. Zaczynam opowiadać i kierowcy, który zdołał skręcić i o zabójcy, który ożywił liska…
Czyngis uśmiecha się coraz szerzej. Chcę zapytać go o coś innego… o coś zupełnie innego. O to, gdzie się właściwie spotykaliśmy!
Ale kontynuuję opowieść.
– Liczyłem na to – mówi Czyngis. – Przysięgam, że liczyłem.
– Dlaczego? – pytam.
– Głębia to coś więcej, niż przywykliśmy sądzić – mówi z przekonaniem Czyngis. – To nie tylko strefa występowania, to coś jeszcze. Jesteśmy cząstkami Głębi. Ona staje się taka, jaką chcemy ją widzieć. Gdyby wszyscy zapragnęli wypełnić ulice nurkami, już by się to stało. Ale nie chcieliśmy, więc Głębia nie pozwoliła.
– Mówisz tak, jakby ona żyła – zauważam.
– Bo sądzę, że tak właśnie jest. – Czyngisa wcale nie peszą moje słowa. – Sieć stała się zbyt wielka. Nie można połączyć ze sobą milionów komputerów i oczekiwać jedynie zmian ilościowych. Zostawiamy w Głębi swoje ślady: odciski słów, czynów, pragnień. Uczymy ją, oddajemy jej część swojej duszy. Głębia musi kiedyś dojść do uświadomienia sobie siebie.
– Uświadomienia sobie, że jest kim? – pytam. – Rozciągniętą po całej kuli ziemskiej pajęczyną kabli, milionami komputerów?
Elektronicznym Frankensteinem? Potworem, monstrum, golemem, koktajlem z ambicji, żądzy, głupich gadek, filozofowania? Myślisz, że taka Głębia może zrozumieć w sobie człowieka? Że człowiek może zrozumieć taką Głębię?
– Może jest inaczej – sugeruje Czyngis. – Przecież my nie myślimy o tym, że nasz rozum to iskierki na pajęczynie synaps pomiędzy kaszą neuronów. Uświadamiamy sobie swoją osobowość, a nie poziom hormonów we krwi czy walkę pradawnych instynktów.
Milczy, wyjmuje papierosa z niebiesko-białej paczki mild seven.
Zanim zapali, dodaje:
– W każdym razie zawsze możemy zdecydować, kim jesteśmy: człowiekiem czy golemem.
– Czyngis, chodźmy stąd – proszę. – Znasz gdzieś tutaj jakąś miłą knajpkę?
– Lepiej w prawdziwej Moskwie. Jest taka restauracja… – zaczyna Czyngis.
Kręcę głową. Wydaje mi się, że wystarczy zamknąć powieki i zajrzeć w ciemność, żeby zobaczyć coś, czego nie chcę widzieć.
Bezkresną szarą mgłę, kaszę neuronów, mrugającą ognikami synaps.
Nie zamykam oczu.
– Zaczynam się bać, że tak naprawdę ty… – Czyngis nie kończy.
Biorę go za rękę. Ręka jest prawdziwa, żywa i ciepła. Człowiek, a nie golem.
– Czyngis, nie jestem facetem, nastolatką, staruszką ani potworem. Jestem taka, jaką mnie teraz widzisz, i tylko taka. Inna Karina nie istnieje.
– Okej – mówi po krótkiej przerwie. – Wybacz.
– To nic – odpowiadam, wsiadając do samochodu. – Dzisiaj jest taki dziwny dzień… Wyobrażasz sobie, Tomilin uznał, że jestem kontrolerką z innej instancji, z FSB…
– Nie wypowiadaj tego głośno – żartuje Czyngis. – A skąd takie przypuszczenia?
– Nie zdołali przebić mojej ochrony i wyśledzić kanału.
Czyngis kiwa głową i wyznaje:
– Ja też, szczerze mówiąc, próbowałem cię wyśledzić. Doszedłem do wirtualnego mieszkania, i to wszystko. Wspaniały pierścień, nie zrozumiałem, na czym polega ta sztuka.
– To tata – mówię bez wahania. – Jest dobrym programistą. Widocznie postawił swoją ochronę.
– Poważny tata – przyznaje Czyngis.
Jaguar rusza; odchylam głowę i patrzę kątem oka na Czyngisa.
Jaki on podobny do mojego rycerza ze starych puzzli…
Ta mozaika nigdy nie ułoży się do końca. Wiem. Wiem o tym, nawet nie zamykając oczu.
Ale rycerz i księżniczka wcale nie muszą o tym wiedzieć.
Gdy późnym wieczorem wyszedłem z lasu zmęczony, głodny, zły i nienawidzący całego świata oraz siebie na dokładką, natknąłem się na abori.
Tubylec siedział na betonowej płycie ukośnie wystającej z ziemi. Tej części kosmodromu od dawna nie używano, ułożone niegdyś z taką starannością płyty pokruszyły się i trawa wypierała je sukcesywnie. Z tyłu, za mną, beton zdążył się zmienić w kruszywo, nieprzypominające nawet produktu ludzkich rąk. Z drugiej strony, bliżej miasteczka, płyty jeszcze się trzymały. Najpierw się wybrzuszały – to obcy grunt próbował je wyprzeć, potem przyjmowały dawny wygląd.
Abori popatrzył na mnie – wypukłe oczy zapulsowały, regulując ostrość. Podciągnął długie, chude nogi, jakby się bał, że go ściągnę z płyty.
Читать дальше