Philip Pullman - Bursztynowa Luneta
Здесь есть возможность читать онлайн «Philip Pullman - Bursztynowa Luneta» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Bursztynowa Luneta
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Bursztynowa Luneta: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Bursztynowa Luneta»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Bursztynowa Luneta — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Bursztynowa Luneta», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Jedno, czego nie chciał, to zranić chłopca. Bardzo bał się skrzywdzić niewinną osobę. Dla pewności musiał podejść dostatecznie blisko, żeby wyraźnie zobaczyć swój cel, czyli wejść za nimi do zagajnika.
Cicho i ostrożnie posuwał się z biegiem strumienia. Jego dajmona, żuk z zielonym grzbietem, frunęła mu nad głową, smakując powietrze; wzrok miała gorszy od niego, ale wyczulonym węchem łatwo wychwytywała zapach młodych ludzi. Wyprzedzała księdza, siadała na łodydze trawy i czekała na niego, potem znowu odlatywała, kiedy odnalazła w powietrzu trop zapachowy pozostawiony przez młode ciała. Ojciec Gomez w duchu podziękował Bogu za swoją misję, ponieważ stało się jasne, że chłopiec i dziewczyna wkraczają na drogę śmiertelnego grzechu.
Wreszcie zobaczył błysk włosów w kolorze ciemnoblond. Przysunął się trochę bliżej i podniósł karabin. Miał teleskopowy celownik, niskiej mocy, ale pięknie wykonany, który nie tylko powiększał obraz, ale również wyostrzał. Tak, to ona; zatrzymała się i obejrzała, więc zobaczył wyraz jej twarzy i zdumiało go, jak ktoś przesiąknięty złem może wyglądać tak promiennie i radośnie.
Zawahał się i chwila minęła, dwójka dzieci weszła pomiędzy drzewa i znikła mu z oczu. No, daleko nie odejdą. Ruszył za nimi wzdłuż strumienia, skulony, trzymając karabin w jednej ręce i balansując drugą.
Był już tak bliski sukcesu, że po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, co zrobi później: czy bardziej przysłuży się królestwu niebios, jeśli wróci do Genewy, czy jeśli zostanie tutaj, żeby nawrócić ten świat. Przede wszystkim należy przekonać czworonogie stworzenia, które zdawały się posiadać zalążki rozumu, że ich zwyczaj jeżdżenia na kołach jest obrzydliwy, szatański i przeciwny woli boskiej. Trzeba je tego oduczyć, a zbawienie przyjdzie samo.
Dotarł do podnóża wzniesienia, gdzie rosły drzewa, i cicho odłożył karabin.
Zajrzał w srebrno-zielono-złoty cień i nasłuchiwał, osłaniając uszy obiema rękami, żeby wśród brzęczenia owadów i ciurkania wody wychwycić ludzkie głosy. Tak, byli tam. Zatrzymali się.
Schylił się po karabin... I zachłysnął się chrapliwym jękiem, kiedy coś chwyciło jego dajmonę i odciągnęło od niego.
Ale nikogo tam nie było! Gdzie ona jest? Czuł straszliwy ból. Usłyszał jej krzyk i rzucił się dziko w lewo, w prawo, szukając jej.
– Stój spokojnie – przemówił głos w powietrzu – i milcz. Trzymam w ręku twoją dajmonę.
– Ale... gdzie jesteś? Kim jesteś?
– Nazywam się Balthamos – oznajmił głos.
Will i Lyra szli brzegiem strumienia w głąb lasu, ostrożnie, w milczeniu, aż dotarli do samego środka.
Znajdowała się tam mała polanka, wysłana miękką trawą i omszałymi kamieniami. Gałęzie splatały się w górze, niemal całkowicie przesłaniały niebo i przepuszczały tylko maleńkie ruchome cekiny światła, toteż wszystko wyglądało jak nakrapiane srebrem i złotem.
Panował tutaj błogi spokój. Tylko szmer strumienia i czasami szelest liści wysoko w koronach drzew mąciły ciszę.
Will zdjął zawiniątko zjedzeniem; Lyra położyła obok swój plecaczek. Nigdzie nie widzieli ani śladu dajmonów. Byli zupełnie sami.
Zdjęli buty i skarpetki, usiedli na omszałych kamieniach na brzegu strumienia i zanurzyli stopy w zimnej wodzie. Od razu krew zaczęła w nich żywiej krążyć.
– Jestem głodny – powiedział Will.
– Ja też – przyznała Lyra, chociaż czuła coś więcej coś stłumionego, napierającego, na wpół radosnego i na wpół bolesnego, i sama nie wiedziała, co to jest.
Rozwinęli pakunek i zjedli trochę chleba z serem. Nie wiadomo dlaczego, dłonie mieli powolne i niezdarne i prawie nie czuli smaku jedzenia, chociaż chleb upieczony na gorących kamieniach był mączysty i chrupiący, a ser miękki, słonawy i bardzo świeży.
Potem Lyra wzięła jeden z małych czerwonych owoców. Z mocno bijącym sercem odwróciła się do chłopca i powiedziała:
– Will...
I uniosła owoc do jego ust.
Widziała w jego oczach, że natychmiast zrozumiał i wypełniła go radość zbyt wielka, żeby mówić. Poczuł drżenie jej palców przy swoich ustach i podniósł rękę, żeby przytrzymać jej dłoń; i wtedy oboje odwrócili wzrok, zmieszani, uszczęśliwieni.
Niczym dwa motyle zderzające się w powietrzu, równie lekko zetknęły się ich wargi. Potem, zanim się spostrzegli, przywierali do siebie i na oślep przyciskali twarz do twarzy.
– Tak jak mówiła Mary... – szepnął. – Od razu wiesz, kiedy kogoś lubisz... Kiedy spałaś na górze, zanim cię zabrała, powiedziałem Pantalaimonowi...
– Słyszałam – odszepnęła. – Nie spałam i chciałam ci powiedzieć to samo. Teraz wiem, co czułam przez cały czas: kocham cię, Will, kocham cię...
Słowo „kocham” rozpłomieniło jego zmysły. Dreszcze przenikały całe ciało, kiedy odpowiedział jej tymi samymi słowami i całował jej gorącą twarz, wdychał z uwielbieniem zapach jej ciała i ciepłą miodową woń włosów, i całował jej słodkie wilgotne usta, które smakowały jak czerwony owoc.
Wokół nich trwała cisza, jakby cały świat wstrzymał oddech.
Balthamos był przerażony.
Uciekał w górę strumienia, jak najdalej od lasu, trzymając drapiącego, gryzącego, kłującego owada-dajmonę, i starał się jak najlepiej ukryć przed człowiekiem, który chwiejnie podążał za nim.
Nie mógł pozwolić, żeby tamten go dogonił. Wiedział, że ojciec Gomez zabiłby go w jednej chwili. Anioł jego rangi nie mógł się mierzyć z człowiekiem, nawet zdrowy i silny anioł, a co dopiero Balthamos, dodatkowo osłabiony przez żal po stracie Barucha i wstyd, że poprzednio opuścił Willa. Nie miał nawet siły na latanie.
– Stój, stój! – zawołał ojciec Gomez. – Proszę, stój spokojnie. Nie widzę cię... Proszę, porozmawiajmy... Nie krzywdź mojej dajmony, błagam...
W rzeczy samej to dajmona krzywdziła Balthamosa. Anioł widział niewyraźnie przez zaciśnięte palce małą zieloną istotkę, która raz po raz zagłębiała szczęki we wnętrzu jego dłoni. Gdyby rozchylił palce chociaż na chwilę, dajmona by uciekła.
– Tędy – powiedział. – Idź za mną. Odejdź od tego lasu. Chcę z tobą porozmawiać, a to nieodpowiednie miejsce.
– Ale kim jesteś? Podejdź bliżej... Skąd mam wiedzieć, kim jesteś, skoro cię nie widzę? Stój spokojnie, nie ruszaj się tak szybko!
Ale szybkość stanowiła jedyną obronę Balthamosa. Próbując ignorować gryzącą dajmonę, wszedł do małej kotliny, skąd wypływał strumień. Anioł skakał z kamienia na kamień.
Potem popełnił błąd: chciał się obejrzeć, pośliznął się i stopa wpadła mu do wody.
– Ach – szepnął ojciec Gomez z satysfakcją, kiedy zobaczył rozbryzg.
Balthamos natychmiast pospieszył dalej – teraz jednak przy każdym kroku zostawiał na suchych kamieniach mokry odcisk stopy. Ksiądz zobaczył ślady, skoczył do przodu i poczuł na dłoni muśnięcie piór.
Zatrzymał się zdumiony; anioł – przemknęło mu przez myśl. Balthamos wykorzystał okazję i odszedł dalej, a ksiądz musiał pójść za nim, bo kolejny ostry skurcz bólu ścisnął mu serce.
Balthamos rzucił przez ramię:
– Dojdziemy do szczytu wzgórza i tam porozmawiamy, przyrzekam.
– Rozmawiajmy tutaj! Stań w miejscu, a przysięgam, że cię nie dotknę!
Anioł nie odpowiedział; zbyt trudno było mu się skoncentrować. Musiał podzielić uwagę na trzy części: patrzeć do tyłu, żeby ksiądz go nie dogonił, do przodu, żeby wybierać drogę, i uważać na rozwścieczoną dajmonę kłującą jego dłoń.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Bursztynowa Luneta»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Bursztynowa Luneta» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Bursztynowa Luneta» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.