- Które właśnie zaczną wracać do kraju.
- Gospodarka powinna ruszyć, to na pewno - przyznałem. - Chociaż nie wiem, czy akurat dla lichwiarzy to taka dobra wiadomość.
Fidelberg pacnął się w spocone czoło, co zabrzmiało jak soczysty klaps.
- Ach, panie Benedykcie, dziadek już -
- O, właśnie, Miczka! - rozpromieniłem się. - Będziesz tak dobry i zapytasz starego, czy nie pożyczy mi w nagłej okoliczności życiowej choćby dziesiątaka? Czeka mnie długa podróż, wydatki -
- Brońcie mnie, archanioły! - Fidelberg podskoczył i, cofając się przez restaurację, machał przed czerwoną twarzą wielkiemi dłońmi, czyniąc znaki przeciw złemu. - Mało to już mnie kosztowały takie pośrednictwa! A idźże!
Alfred odprowadzał go wzrokiem.
- Naprawdę, Benek, nie musiałeś mi teraz oddawać, jeśli -
- A-tam! Zanim zdążą się upomnieć o zwrot, trzeba poprosić o następną pożyczkę -
cieszą się, że uszli z portfelem.
- No tak. - Zdusił peta, zapiął marynarkę, podniósł teczkę. - To kiedy wyjeżdżasz?
Obracałem w dłoniach legalną-nielegalną bibułę Miczki, drukiem drobnym, niewyraźnym zapełnioną, z tuzinem artykułów wątpliwej ortografji, wykrzyknikami gęsto upstrzonych, z jedną karykaturą bohomazowatą i jednym wierszem Jesienina na dole ostatniej strony.
- Jutro.
- Na Syberję, powiadasz. Przez Tiumeń i Irkuck, tak?
- Co znowu?
- Nie, nic... - Zawahał się, zamyślił. - Kiedy dostałem tę nagrodę z Kasy Mianowskiego...
Ich głównie finansują wschodnie fortuny, Polacy z Azji, z Kaukazu, z Dalekiego Wschodu.
Czy ty byłeś wtedy na bankiecie...? Nie, chyba nie. Poznałem jednego z owych magnatów futer, złota, węgla i zimnaza, fundował kilka stypendjów dla młodych matematyków z Kongresówki, Bielecki czy Bielawski...
- No więc?
- Rozserdecznił się przy wódce, aż myślałem, że drzewo rodowe zacznie mi recytować; ledwom się go pozbył, taka natura, nieba ci przychyli i w gardło wepchnie. Przysyła mi na każde święta niewymownie brzydkie kartki z powinszowaniami i obiecuje, że jak znowu zawita do Warszawy... Taak, znajdę jego adres, napiszę ci list polecający. Może się na coś przyda. Pociąg odchodzi z Terespolskiego?
- Mhm.
- Głowa do góry! Nie daj się lutym, Benek! Nie daj się Lodowi! Przygryzłszy język, składałem broszurę w gieometryczne figury, Jesieninem do wierzchu.
Śnieżysta równina, biały krąg Księżyca,
Pod lodem zamknięta cała okolica,
I zachodzą nas wkrąg mroźniki nieludzkie.
Zasnąć tu? Zamarznąć? Śnię o Rewolucji.
O palcu pana Tadeusza Korzyńskiego
Nie wobec każdego wierzyciela można sobie pozwolić na taktykę, która się sprawdza wobec Abiezera Blumsteina; nie wobec każdego warto tak postępować. Prosto od Herszfielda poszedłem na Bielańską, do domu Korzyńskich. Zastałem pana, poproszono mnie do salonu.
Długo czyściłem buty ze śniegu i błota pod okiem pokojowego, zanim wpuścił mnie na parkiety i dywany. Przeszliśmy z jasno oświetlonej sieni po szerokich, drewnianych schodach na pierwsze piętro. Pachniało cynamonem i wanilją. Z głębi korytarza słyszałem głosy kobiece i chyba głos Stasia. Tu paliły się lampy gazowe, ale w salonie nie zaciągnięto jeszcze na oknach rolet drelichowych ani stor z angielskiego kretonu. Pod ciemnem niebem zasnutem śniegowemi chmurami łatwo zapomnieć, że w istocie mamy lato, że Słońce wschodzi i zachodzi w porach letnich. Przez aurę zimową nie przedostaje się do ziemi tyle ciepła i światła, ile w lipcu powinno, niemniej to nadal jest słońce lipcowe - wystarczy spojrzeć, pod jakim kątem uderza przez chmury, jak odbija się od śniegu, jakiemi kolorami szyby maluje.
Okna salonu wychodziły na zachód i panował tu przedziwny półmrok zimowo-letniego wieczora, szara jasność.
Tadeusz Korzyński wyglądał na ulicę - stąpałem cicho po grubym dywanie, ale musiał
mnie usłyszeć - odwrócił się, wskazał wyściełane czerwonym rypsem krzesła.
- Coś się stało, panie Benku?
Zazwyczaj przychodzę do Staszka we wtorki, czwartki i soboty.
- Ja nie w sprawie lekcyj, proszę pana. - Wyjąłem plik rubli; wcześniej już odliczyłem dokładną sumę. - Muszę zwrócić zaliczkę. - Nie poruszył się ani nie wyciągnął ręki, więc położyłem ruble na stole. - Bardzo przepraszam, polecę panu innego tutora.
- Czy Staś -
- Nie, skądże, to nie ma nic do Staszka.
Czekał, z rękoma założonemi za plecami, wyprostowany, w ciasno skrojonym surducie tout jour. Stał między dwoma wysokiemi oknami, na tle zwierciadła w złoconych ramach -
sylwetka mężczyzny lub ciemne odbicie sylwetki w lustrze, nie do odróżnienia. Światło zimowego lipca obkreślało go z lewa i z prawa, jak figurę świętego na witrażu. Czekał w milczeniu, potrafił tak czekać długie minuty. Czułem, jak wargi rozciągają mi się w przymilnym uśmiechu: kauczuk, legumina, smalec roztapiany na gorącej blasze.
Opowiedziałem mu o ojcu, piłsudczykach, wyroku i Syberji. Milczał dalej.
Opowiedziałem mu o wizycie na Miodowej i bilecie do Irkucka. Milczał. Opowiedziałem mu o ojcu i lutych. Milcząc, wyszedł z salonu bocznemi drzwiami. Siedziałem z dłońmi splecionemi na kolanach, przede mną na stole - czerwone dieńgi, nade mną na ścianie - huzar i panna z kwiatami, wkoło - profuzja bibelotów delikatnych i rodzinnych memorabiljów państwa Korzyńskich. Wielki zegar stojący wybił ósmą.
Pan Korzyński wrócił z księgą pod pachą i szkatułką w dłoni. Zawołał na służącą, żeby zapaliła lampę. Usiadłszy przy stole, przypatrywał mi się chwilę spod grubych brwi; lewą, zdrową ręką, ozdobioną masywnym sygnetem z okiem w trójkącie i Słońcu, gładził
machinalnie wieko szkatułki, pokrywały je zawiłe symbole roślinne.
Gdy służąca zamknęła za sobą drzwi, otworzył księgę. Był to album z fotografjami.
- Nie znałem twojego ojca, młodzieńcze, ale wiedz, że nie przez przypadek zostałeś mi polecony na nauczyciela Stasia. Staramy się pomagać rodzinom starych towarzyszy. Napisał o tobie znajomy znajomego; ja napisałem znajomym.
Przerwał.
Opuściłem wzrok.
- Chyba się już trochę domyślałem -
- W tysiąc dziewięćset dwunastym - podjął, wchodząc mi w słowo - brałem udział w akcji odbicia towarzyszy z ZWC transportowanych na Jekaterynosław i Sewastopol, na Procesy Czarnomorskie. Jak pan zapewne wie, akcja się powiodła, ale z tym większym uporem nas potem ścigano. Rozdzieliliśmy się; miasta nie były bezpieczne; większość z nas próbowała się przedostać do Galicji, wielu wyłapano. Mój oddział wybrał kierunek na Rumunję, w końcu został przegnany przez Kresy i odcięty nad Dniestrem, uciekaliśmy trzeci tydzień, był już październik i wiedzieliśmy, że Piłsudskiego schwytano, rewolucja w Rosji padła, a Japończycy cofają się na całym froncie. Chodziło teraz o to tylko, żeby zgubić kozaków; na koniec sami prawie się zgubiliśmy. Jechaliśmy w step, z dala od ludzi. Wioski widać było z daleka po dymie na niebie. Na tamtą natknęliśmy się po zmierzchu i z zaskoczenia. Sądziliśmy, że i tak nas zobaczyli, a że potrzebowaliśmy prowiantu... Nędzny chutor, kilka chałup, po prawdzie ziemianki, lepianki. Nigdzie ognia, żadnego dymu, żadnych świateł, i cisza, taka cisza stepowa, że ciarki po człeku przechodzą, ani pies zawyje, ani bydło zaryczy, ani wóz zaskrzypi. Nic. Wjeżdżamy, kurki odwiedzione. Zaraz widać, że coś jest na rzeczy, bo ni jedna chałupa nie stoi prosto: ściany pochyłe, drzwi z futryn wypchnięte, obsunięte dachy. Ze sprzętami tak samo, jakby je kto wypaczył na imadle, deski krzywe, koła koślawe, słupy rozpękłe. Jedziemy do studni - studnia zawalona. Patrzymy do zagród. Bydlęta martwe, tylko muchy się roją nad truchłami. Zaraza, ktoś szepcze. Dowódca każe sprawdzić, co z ludźmi. Patrzymy do chałup. Z ludźmi to samo, trupy. Odganiamy muchy. Twarze, jakby się wszyscy potopili, rozpuchłe, rozmiękłe. A przytem czerwone i czarne niczym od oparzeń.
Читать дальше