Na tych ulicach było tak spokojnie, że niemal zacząłem żałować, iż nie wybrałem tej drugiej trasy, prowadzącej przez dzielnicę Mission, która jest... hałaśliwa – to chyba najlepsze określenie. Głośna i tętniąca życiem. Roi się tam od awanturujących się pijaczynów, agresywnych kokainistów i nieprzytomnych ćpunów, ale jest też wiele rodzin z wózkami, starszych pań plotkujących na schodach, gości w lowriderach z podkręconymi na maksa głośnikami, z których na całą okolicę rozbrzmiewa umc-umc-umc. Można tam spotkać hipsterów oraz przygnębionych studentów szkół artystycznych preferujących styl emo, a nawet kilku oldschoolowych punków, starszych facetów z bańdziochami wypychającymi koszulki z Dead Kennedys. Są tu też transwestyci, wściekłe młodociane gangi, grafficiarze i oszołomieni, drżący o własne życie dorobkiewicze, którzy zainwestowali w odrestaurowanie tutejszych nieruchomości.
Poszedłem w górę Goat Hill, minąłem pizzerię Goat Hill Pizza, co przywiodło mi na myśl więzienie, gdzie mnie przetrzymywano, i musiałem usiąść na ławce przed knajpą, żeby poczekać, aż przestanę się trząść. Wtedy na wzgórzu przed sobą dostrzegłem osiemnastokołowca z trzema metalowymi schodkami opuszczonymi z tyłu. Wstałem i ruszyłem dalej. Czułem, że ze wszystkich stron obserwują mnie czyjeś oczy.
Resztę drogi do domu przebyłem w wielkim pośpiechu. Nie patrzyłem już na „rusałki” ani na ogródki czy koty. Wzrok miałem wbity w ziemię.
Był środek dnia, lecz mimo to oba samochody moich rodziców stały na podjeździe. To oczywiste. Tata pracował po wschodniej stronie zatoki, więc był zmuszony siedzieć w domu, dopóki nie naprawią mostu. Mama – cóż, kto mógł to wiedzieć, dlaczego mama była w domu.
Siedzieli w domu z mojego powodu.
Jeszcze zanim zdążyłem przekręcić klucz w drzwiach, ktoś wyszarpnął mi je z ręki i otworzył szeroko. Ujrzałem rodziców, wyglądali szaro i mizernie, mieli podkrążone oczy i wpatrywali się we mnie.
Przez chwilę stali jak wryci, lecz potem ruszyli w moim kierunku i wciągnęli mnie do domu, omal nie przewracając mnie przy tym. Oboje mówili tak głośno i szybko, że słyszałem tylko niezrozumiały, ryczący bełkot. Przytulili mnie i wybuchli płaczem, ja również szlochałem. Staliśmy tak we trójkę w małym przedpokoju, płacząc i wypowiadając te niby-słowa, aż opadliśmy z sił i udaliśmy się do kuchni.
Zrobiłem to, co zwykle po przyjściu do domu. Nalałem sobie szklankę przefiltrowanej wody z lodówki i wygrzebałem kilka ciastek z pojemnika na herbatniki, który siostra mamy przysłała nam z Anglii. Normalność tych czynności sprawiła, że serce przestało mi walić jak młot, jego rytm dogonił pracę mózgu i wkrótce wszyscy siedzieliśmy przy stole.
– Gdzie się podziewałeś? – zapytali oboje prawie jednocześnie.
W drodze do domu obmyśliłem odpowiedź.
– Zatrzymali mnie – odparłem. – W Oakland. Byłem tam z kolegami, robiliśmy projekt i poddali nas wszystkich kwarantannie.
– Przez pięć dni?
– Tak – powiedziałem. – Tak. To było naprawdę straszne.
Czytałem o kwarantannach w gazecie i zacząłem bezwstydnie rzucać opublikowanymi tam cytatami:
– Tak. Wszystkich, którzy wpadli w tę chmurę dymu. Myśleli, że zaatakował nas jakiś nadzwyczajny wirus, i zapakowali nas do kontenerów w porcie, jak sardynki. Tam było naprawdę gorąco i duszno. Dawali nam też niewiele do jedzenia.
– O rany – skomentował tata, zaciskając pięść na stole. Przez trzy dni w tygodniu tata uczył w Berkeley, pracując z kilkoma studentami nad naukowym programem bibliotecznym. Przez resztę czasu udzielał konsultacji klientom w mieście i na półwyspie San Francisco, tym trzeciorzędnym firmom internetowym, które robią różne rzeczy związane z archiwami. Z zawodu był łagodnie usposobionym bibliotekarzem, ale w latach sześćdziesiątych stał się prawdziwym radykałem, a w szkole średniej trochę ćwiczył zapasy. Widziałem, jak czasami się wściekał, nieraz sam wyprowadzałem go z równowagi. Podczas takiego napadu złości potrafiło go naprawdę ponieść. Kiedyś rzucił huśtawką z Ikei, tak że przeleciała nad trawnikiem dziadka i rozpadła się na części: piętnasty raz od momentu, gdy zaczął ją składać.
– Barbarzyńcy – powiedziała mama. Przeprowadziła się do USA, kiedy była nastolatką, lecz gdy mówiła o amerykańskich gliniarzach, opiece zdrowotnej, kontroli na lotniskach czy problemie bezdomności, wracała cała jej brytyjskość. Wtedy używała słowa „barbarzyńcy”, wymawiając je ze swoim starym mocnym akcentem. W Londynie byliśmy dwukrotnie, żeby zobaczyć się z jej rodziną, i nie wydaje mi się, że jest to miasto bardziej cywilizowane niż San Francisco, może tylko bardziej zatłoczone.
– Jesteś ranny? – zapytała. – Głodny?
– Chce ci się spać?
– Wszystko po trochu i w dodatku śmierdzą mi skarpetki – odparłem przekornie.
Oboje uśmiechnęli się lekko, lecz ich oczy były nadal wilgotne. Miałem z powodu rodziców wyrzuty sumienia. Musieli przecież odchodzić od zmysłów ze zmartwienia. Ucieszyłem się, że mogę zmienić temat.
– Ale bym coś zjadł.
– Zamówię pizzę z Goat Hill – zaproponował tata.
– Nie, tylko nie to – odparłem. Spojrzeli na mnie oboje, jakby wyrosły mi czułki. Normalnie mam słabość do tej pizzerii, gdy tam jesteśmy, zazwyczaj wcinam jak złota rybka karmę, wpycham w siebie jedzenie dopóty, dopóki wszystko nie zniknie z talerza albo nie zacznę pękać. Wysiliłem się na uśmiech.
– Po prostu nie mam ochoty na pizzę – powiedziałem bez przekonania. – Zamówmy jakieś curry, dobrze?
Na szczęście San Francisco to istne eldorado, jeśli chodzi o żarcie na wynos.
Mama podeszła do szuflady z ulotkami (kolejna normalna czynność, która działała kojąco niczym szklanka wody na suche, bolące gardło) i przejrzała je. Na kilka minut zapomnieliśmy o wszystkim, czytając ulotkę tradycyjnej pakistańskiej restauracji na Valencia Street. Zdecydowałem się na miks z grilla tandoori oraz zupę krem ze szpinaku z serem farmerskim, napój lassi z mango (o wiele lepszy, niż się wydaje), a także małe smażone ciasteczka w syropie z cukru.
Gdy już zamówiliśmy jedzenie, posypały się kolejne pytania. Rodzice byli w kontakcie z rodzinami Van, Jolu i Darryla (naturalnie) i próbowali zgłosić nasze zaginięcie. Policja zanotowała nasze nazwiska, lecz „przemieszczonych osób” było tak wiele, że nie chcieli rozpoczynać śledztwa przed upływem siedmiu dni.
Tymczasem w sieci pojawiły się miliony stron z ogłoszeniami o zaginionych. Kilka z nich to stare klony MySpace, których właściciele wypłukali się z grosza i liczyli na wskrzeszenie, ściągając w ten sposób na siebie uwagę. W końcu w okolicy zatoki zaginęły też rodziny kapitalistów. Być może, gdyby je odnaleziono, strona przyciągnęłaby nowych inwestorów. Chwyciłem laptop taty i zacząłem je przeglądać. Oczywiście były pełne reklam oraz zdjęć zaginionych osób, w większości fotografii ślubnych, z zakończenia roku i tym podobnych. Wyglądało to dość makabrycznie.
Znalazłem swoją fotkę i zauważyłem, że jest dołączona do zdjęć Jolu, Van i Darryla. Widniały tam też niewielkie formularze – w jednym zaznaczano osoby odnalezione, a w drugim umieszczano opisy zaginionych. Zaznaczyłem pola obok mnie, Jolu i Van, a obok Darryla pozostawiłem puste miejsce.
– Zapomniałeś o Darrylu – powiedział tata. Nie przepadał za Darrylem, odkąd odkrył, że w jednej z butelek w naszym barku ubyło kilka centymetrów alkoholu, a ja ku mojej wiecznej hańbie zwaliłem winę na kolegę. Tak naprawdę obaj byliśmy nieco winni, po prostu się wygłupialiśmy, próbując trochę wódki z colą podczas całonocnej sesji gier komputerowych.
Читать дальше