Fakt kilkakrotnego zniknięcia rakiety L pola zasięgu radiosondy przy jednoczesnym stwierdzeniu jej obecności przez teleskop wywołał gniew Summersona. Posypały się oskarżenia, że astronom celowo uszkodził sondę, że zdradza Celestię i pragnie jej zguby. Przestraszony starzec starał się wytłumaczyć prezydentowi, że nie ma w tym jego winy, a dziwne zjawisko musi mieć swe źródła tylko w samej rakiecie.
Prezydent zmienił taktykę. Stwierdziwszy, że groźbami daleko nie zajedzie, oświadczył uroczyście:
— Profesorze! Nie chciałem pana przerażać, ale widzę, że moje intencje mogą być źle zrozumiane. Sprawa rakiety ma większą wagę niż moje i pańskie życie. Tak, profesorze, śmiertelna groźba zawisła nad Celestią! W rakiecie tej — wstrzymał oddech dla wywołania tym większego wrażenia — znajdują się diabły z Towarzysza Słońca. Czy pan rozumie, co to oznacza?
Tylko nerwowe drżenie warg astronoma było odpowiedzią.
— Chcą nas zniszczyć! — ciągnął prezydent. — Chcą zniszczyć Celestię! Jedynie ja jestem w mocy uchronić świat od zagłady. Przygotowania do obrony dobiegają końca. Ale na to, aby była ona skuteczna, konieczne jest ścisłe zachowanie tajemnicy. Sam pan, profesorze, przytoczył mi dowody, jak diabelskimi środkami dysponują te potwory. Możemy działać tylko przez zaskoczenie — tłumaczył chaotycznie. — Pan nie wie, ale ja wiem, jak o n i umieją tumanić głupi tłum. Gdyby tajemnica przesiąkła poza ściany tego obserwatorium^ znaleźliby się zdrajcy, którzy by sprzedali Celestię za doliody.
— Za doliody? — powtórzył jak echo astronom.
— Dlaczego nie mogliby mieć doliodów, aby przekupić jakichś bandytów? Oczywiście fałszowanych doliodów — Summerson usiłował jakoś wybrnąć z niefortunnego określenia. -Zresztą, to nieważne, w jaki sposób, w każdym razie niebezpieczeństwo takie istnieje.
Diabły?… Z Towarzysza Słońca?… Oświadczenie Summersona zupełnie zdezorientowało astronoma. Lunow, podobnie jak większość ludzi z jego sfery, nie przyjmował biblijnych opowieści w sensie dosłownym, a co najwyżej symbolicznym. Zresztą nawet słynny badacz i komentator Biblii — Smith, którego prace miały potwierdzić jej prawdziwość, skłaniał się nierzadko do symbolicznej interpretacji.
Teraz Summerson kazał Lunowowi rozumieć dosłownie twierdzenia biblijne, kazał wierzyć w realne istnienie owych mglistych i fantastycznych stworów. Nie! Takie wytłumaczenie tajemnicy nie mogło trafić do przekonania staremu astronomowi, nie śmiał jednak wysuwać obiekcji wobec kategorycznych twierdzeń wszechwładnego prezydenta. Najdziwniejsze jednak było, że Summerson zdawał się wierzyć w to, co mówił. Fakt ten stanowił temat nie kończących się domysłów Lunowa przez następne kilkanaście godzin, nim rosnące znużenie nie zniechęciło astronoma do wszelkich rozważań. Potem znów złapanie sondą dwóch nowych ciał i trzykrotne działanie miotacza poderwało słabnący umysł uczonego do jeszcze jednego wysiłku.
Jednak stan jego zdrowia stale się pogarszał. Dwie godziny odpoczynku niewiele znaczyły. Bał się, że jeśli Summerson nie zastąpi go jeszcze na pewien czas, wkrótce trudno mu będzie panować nad swym umysłem.
Usiadł w fotelu. Ze splątanych sennością myśli raz po raz wyrywały się poszczególne obrazy, zdając się ulatywać w przestrzeń. Rakieta, Summerson, jaskrawa tarcza obserwowanego przez teleskop Słońca — wszystko to poczynało zamazywać się i zlewać w chaosie wspomnień.
— Summerson, rakieta z Towarzysza Słońca… Cóż cię to wszystko obchodzi? — zdawał się podpowiadać mu jakiś wewnętrzny głos.
Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie. Coś bezkształtnego zamajaczyło przez nim. Szarpnięcie powtórzyło się. Z trudem otworzył oczy i dreszcz strachu przebiegł mu po krzyżu. Przed nim stał prezydent mrużąc gniewnie małe oczka.
Summerson obudził się w złym humorze. Zaledwie cztery godziny nerwowego snu, pełnego majaków i męczących widziadeł, nie mogły usunąć wyczerpania spowodowanego napięciem ostatnich dni.
Nie czekając, aż lokaj poda mu śniadanie, ubrał się i poszedł do gabinetu. Ze złością odsunął fotel i usiadł przy biurku. Wszystko wokół denerwowało go: pliki meldunków o przebiegu przebudowy miotacza i raporty policji z przesłuchań aresztowanych, maskotka w postaci diabełka merdającego rytmicznie puszystym zielonym ogonem, nawet piękny pastelowy gobelin na suficie. Uwagę jego zwróciły nie domknięte boczne drzwiczki biurka, gdzie mieścił się podręczny bar. Otworzył je i przesunął palcami po szyjkach butelek.
A gdzie koniak?
Spojrzał na doga, który spał pod ścianą. Poza nim w pokoju nie było nikogo, nikt nie miał tu prawa wstępu w czasie jego nieobecności.
Nacisnął guzik dzwonka.
Po chwili przed prezydentem stanął lokaj Mikę.
Summerson wymownie patrzył na otwartą szufladę.
— Mikę! Z mojego biurka zginął koniak! Co złodziej ma na swoje usprawiedliwienie?
— Cztery lata służę u ekscelencji, a teraz miałbym się na koniak połakomić? Ja nie piję.
— Tym bardziej ciekawi mnie, komu zależało na tej butelce. Ale nie martwię się, bo będzie ukarany: to był zatruty koniak. Chodziło mi przede wszystkim o to, żebyś ty go nie wypił. Bo ostatecznie nie narzekam na ciebie. A ten łajdak, który napił się mojego koniaku, za dwa tygodnie umrze na wrzody w kiszkach.
Prezydent patrzył uważnie na lokaja. Ale twarz młodego sługusa, prawie zawsze nieczytelna, wyrażała zupełną obojętność.
„Ani śladu zaniepokojenia — denerwował się Summerson. — Czyżby Mikę nie wypił koniaku?”
— Wierzę, że ty nie wypiłeś — podjął. — Ale podejrzewam, że ty tę butelkę stąd zabrałeś. Dlaczego odważyłeś się wejść do mego gabinetu? No, szybko!
— Ja tu nie byłem nigdy bez wiedzy ekscelencji. Zresztą ekscelencja wie, jak bardzo mu jestem wierny. Poza tym, po prostu bałbym się.
Jedynie ostatni argument jako tako trafił Summersonowi do przekonania.
— Ty albo nie ty, jakiś osobnik zakradł się tutaj. Wczoraj po południu ten koniak stał na swoim miejscu. Jeśli nie czujesz się winny, twoim obowiązkiem jest wiedzieć, kto tu był i zameldować mi. Do diabła, od czego cię mam?
— Miałem meldować, tylko myślałem, że ekscelencja jeszcze śpi. Otóż w nocy ktoś odwiedzał pannę Stellę.
Summerson zmarszczył brwi i zapytał rzeczowo:
— Skąd wiesz? I kto to mógł być?
— Kto — nie mam pojęcia. Słyszałem tylko ujadanie Gree i męski głos. Panna Stella też rozmawiała, przede wszystkim przemawiała do psa, chcąc go uciszyć.
— Czemu mnie nie zbudziłeś? — syknął prezydent.
— Ekscelencja nigdy nie kazał siebie budzić w takich razach. Zresztą ekscelencji wtedy nie było.
Summerson przypomniał sobie, że wrócił wczoraj od Lunowa około godziny czwartej nad ranem.
— Gdyby w tych dniach powtórzyło się coś podobnego — natychmiast donieś. Budź mnie, szukaj, dzwoń. Nikomu nie wolno chodzić po mieszkaniu w mojej nieobecności. A czy słyszałeś głosy z tego gabinetu?
— Nie. W takim wypadku oczywiście zaalarmowałbym ekscelencję.
— Gdzie się ten typ kręcił?
— W hallu, w pokoju panny Stelli. Zdaje się, że i w łazience.
— Oczywiście był wpuszczony przez moją córkę?
— Na pewno. Inaczej nie przepuściłaby go straż. Prezydent spojrzał badawczo na zausznika.
— Nie kłamiesz?
— Jak kocham Boga, ekscelencję i duszę własną. Summerson sięgnął do kieszeni.
— No, to masz tu piętnaście doliodów. Nie dziw się, następnym razem dam ci jeszcze więcej. Chcę, żebyś się dorobił. Tylko pilnuj mieszkania. W dzień i w nocy! Pilnuj, pilnuj i jeszcze raz pilnuj.
Читать дальше