Summerson rozumiał więc, co policjant miał na myśli mówiąc o wyglądzie diabła. Mimo to zmarszczył brwi i zażądał konkretnych wyjaśnień.
Zgarbiony na krześle człowieczek wstrząsnął się na okropne wspomnienie.
— Był gruby, okrągły i fruwał na pięciu łapach, bo nie miał skrzydeł. Za nim ciągnął się ogon, prosty jak pręt. Ogon był fioletowy, ale jakiś przezroczysty, tak jak płomień.
— A jakiego koloru oczy miał ten diabeł? — zapytał prezydent. — Może świecące? Policjant jednak nie potrafił udzielić tu bliższych wyjaśnień.
— Nie wiem. W ogóle nie widziałem głowy. Ja… zemdlałem.
Summerson zastanawiał się przez chwilę nad tym, ile prawdy było w zeznaniach policjanta. Wtem zabrzęczał telefon. Prezydent dał znak policjantowi, by się oddalił, i podniósł słuchawkę.
Godston donosił o osaczeniu zbiegów na 99 poziomie. Summerson odetchnął z taką ulgą, jak gdyby spadł mu z piersi ciężar całej Celestii.
— Najserdeczniej ci dziękuję — powtarzał z wylewnością tak obcą jego charakterowi, że uwieszony przy drugim aparacie dyrektor policji w pierwszej chwili zwątpił, czy istotnie rozmawia z wujem. Ale ton głosu Summersona, pomimo silenia się na serdeczność, pozostawał ten sam, co zawsze. To upewniło Godstona, że wszystko jest w porządku.
— Co? Żeby nie uciekli? — zachrypiał nerwowo prezydent. — Licz się ze słowami. Tak, tak! Ja wiem, że ich nie puścisz, drogo by cię to kosztowało. Wiesz, co to znaczy, mam nadzieję… -zaśmiał się ostrzegawczo. — Dobrze im tak… Wyrok śmierci na całą czwórkę zaraz ci przyślę. A co do zapłaty, tak, tak, oczywiście. Tobie, policjantom, wszystkim, którzy dopomogli… Nie, tyle nie. Za tę chwilę zwątpienia skreślę ci 25 procent… Ale nie martw się, dużo jeszcze zostanie. A poza tym, co wiesz nowego?
Summerson słuchał jeszcze chwilę, po czym zaklął i odłożył słuchawkę. Butem nacisnął guziczek przy krawędzi blatu. Williams zjawił się natychmiast.
— Tu są nowe, niezwykle ważne zarządzenia — zwrócił się do niego prezydent wręczając zapisany arkusz papieru. — Zajmie się pan ich opublikowaniem jutro wczesnym rankiem. Decyzję tę podjąłem na naradzie rządowej w związku z zaostrzoną sytuacją — dodał wyjaśniająco. — Tylko niech pan nie przegapi terminu, bo to pilne jak nic w świecie. Wszyscy mieszkańcy Celestii muszą do godziny ósmej rano znać treść tych zarządzeń.
Williams wyszedł z pokoju, boleśnie dotknięty napomnieniem, by nie zaniedbał polecenia. Tymczasem Summerson połączył się z Lunowem.
— No, jak się czujesz, stary? Niczego nie brakuje? To w porządku. Czy zaobserwował pan co nowego? Dwa? Czy na pewno? Nie więcej? To bardzo dziwne… Co, co pan mówi? Musi pan wytrzymać… No, ostatecznie przyjdę. Sam pana zastąpię na dwie godziny. Co? Co? Roche'a? Tak dbasz pan o tajemnicę państwową? I to po tym, co mówiłem?! Otóż wiedz, że Roche okazał się bandytą, został ujęty przez policję i będzie skazany… No, właśnie, nie pchaj palca między drzwi, bo ci go przytrzasnę!
Summerson odepchnął aparat telefoniczny i położył dłonie na biurku.
„Z Lunowem stanowczo źle. Goni resztkami sił. Nie wiem, czy można na nim polegać — rozmyślał. — Chociażby ta niezgodność pomiędzy wynikami jego obserwacji a działaniem miotacza, który chyba nie narobił fałszywego alarmu. Lunow widział jedno ciało bardzo drobne, lecące wprost na Celestię, a drugie okrągłe, o którym twierdził, że się „skradało”. Troi mu się w oczach, czy co? Może zresztą wyobraża sobie, że mu za każdą taką sensację zapłacę osobno?”
Nagle prezydent skojarzył meldunek astronoma z opisem diabła. Niedawno słyszał od policjanta o czymś jeszcze dziwniejszym niż raport Lunowa. „Tak, to jak gdyby się zazębiało. A więc… Czyżby ów niesamowity diabeł mógł być czymś więcej niż halucynacją? A nuż Czerwoni postanowili zniszczyć Celestię?”
Myśl ta coraz bardziej nie dawała mu spokoju.
Postanowił odwiedzić Lunowa.
Stan astronoma potwierdził najgorsze obawy. Zaczerwienione powieki i błędny wzrok, niezmierny wysiłek malujący się na twarzy starca, gdy usiłował skupić myśli, aby odpowiadać na pytania prezydenta — nie wróżyły nic dobrego. Obawiając się, że Lunow może opaść zupełnie z sił, Summerson kazał policjantom wnieść zabraną uprzednio kanapę i nakazał astronomowi, aby się przespał.
Po dwóch godzinach obudził uczonego i powróciwszy do mieszkania stanął w swoim prywatnym gabinecie przed planem Celestii. Wyciągnął już rękę, gdy na dźwięk umownego dzwonka cofnął ją szybko. W drzwiach stał Godston.
— Gdzie są zbiegowie? — rzucił Summerson bez wstępu, siadając za biurkiem. — Chcę ich zobaczyć; żywych czy umarłych — to mi zupełnie obojętne. Ich ujęcie i zlikwidowanie jest konieczne do przywrócenia spokoju. No?
— Mogę zameldować ci z satysfakcją, że… uśmiercili się sami.
— Pokaż trupy! Godston zmieszał się.
— A więc? Gdzie leżą?
— Właściwie, to oni lecą…
— Co takiego?
— Przeszło dwie godziny temu doniosłem ci telefonicznie, że bandyci są osaczeni i nasza policja spycha ich w kierunku osi Celestii. Aż tyle czasu trzeba było stracić na użeranie się z nimi! Ostrzeliwali się, wypompowywali powietrze z niektórych pomieszczeń na najwyższym poziomie, wreszcie uciekli przez śluzę. Ale ponieważ ze śluzy pozostało im tylko jedno wyjście, a mianowicie wyjście na zewnątrz więc albo się udusili z braku tlenu, albo powoli jeszcze zdychają. W każdym razie jest to likwidacja całej bandy. Coś mi się za to należy, kochany wuju!
— Owszem, skoro stwierdzę ich śmierć. A dlaczego powiedziałeś, że lecą? — zmienił temat Summerson.
— Bo… — stropił się trochę dyrektor policji —…jeśli wyskoczyli w pustkę, to pewno lecą. Może załamali się nerwowo, gdy doszli do przekonania, że nie ma już dla nich ratunku, może nie mogli znieść tortury powolnego duszenia się…
— Do rzeczy! Fantazje odstąp Greenowi, on za to płaci. Ja płacę tylko za fakty. Czy mieli dostęp do skafandrów?
— No chyba. Jakby inaczej wyszli?
— Czy w tych skafandrach również uszkodzone zostały wczoraj urządzenia nadawczo-odbiorcze?
— Oczywiście. Sam pilnowałem montera, tak jak kazałeś. Przecież już Bradley montując miotacz porozumiewał się tylko telefonicznie. Wczoraj w południe wszystko było gotowe.
— Czy straż stoi przed drzwiami śluzy?
— Tak. Drzwi są zresztą otwarte.
— To dobrze. Zmieniaj ludzi co godzinę — wydawał polecenia, uderzeniem dłoni w blat biurka podkreślając każde słowo. — To bardzo ważny posterunek. A zresztą jeszcze przed pierwszą zmianą musisz koniecznie ustalić, co się z nimi dzieje. Jeśli żyją, rozstrzelać na miejscu, trupy mi pokazać.
Godston otwierał już usta, ale prezydent zamknął mu je krzykiem:
— Do roboty!
Po wyjściu policjanta połączył się z obserwatorium.
— Lunow? No, jak się pan czuje? Pamiętaj, profesorze, żebyś nie zasnął. A jak tam obserwacje? Bez zmian? A to ciekawe! Przyjdę zobaczyć… Może pana nawet na parę godzin zastąpię.
Odłożył słuchawkę.
Zwrócił się z powrotem do planu Celestii. Mocno przycisnął dłonią część ramy, która odsunęła się w prawo odsłaniając trzy niepozorne, zupełnie jednakowe guziki.
Summerson nacisnął je osiemnastokrotnie raz za razem, w różnej kolejności. Ściana rozstąpiła się i zasunęła natychmiast po jego zniknięciu.
Lunow ziewnął. Z trudem opanowywał ogarniającą go senność. Był sam, zupełnie sam, oko w oko z niesamowitą rewelacją, którą nie miał ani prawa, ani możliwości z kimkolwiek się podzielić. Od pięciu dni nie widział żadnego człowieka prócz prezydenta, a ten wydawał tylko suche rozkazy i pilnie wertował wręczane mu raporty.
Читать дальше