– To ty ich usprawiedliwiasz! Ja Marii nie-na-wi-dzę.
Prawda – nienawiść w nim zabuzowała, podnosząc andrenalinę, napinając mięśnie. Wysiłkiem woli powstrzymał odruchy wściekłości.
– Cicho – syknął – nie krzycz.
– Ambiwalencja uczuć, cholera by cię.
– Broniłaś jej, może nie?
Widać musiała odwrócić głowę, nie czuł już ognia jej oddechu.
– Zupełnie tego nie chwytasz, prawda? – parsknęła. -Twoja reakcja, gdy ktoś wyrządził ci krzywdę, jest taka: ustawić się w pozycji ofiary i wyegzekwować swoją sprawiedliwość. Czy ty kiedykolwiek w całym swoim życiu kogokolwiek nienawidziłeś? Ja nie jestem ofiarą, wiedziałam, w co wchodzę; jeśli Chigneza mnie wykorzystywała, to nie w większym stopniu niż ja ją. Nie ma mowy o żadnym wymierzaniu sprawiedliwości. Ofiarą jest natomiast Jason i ja Marii Chignezy nienawidzę. Nie obrażaj mnie tu, czyniąc z niej jakiegoś demonicznego manipulatora; miałam wolną wolę. Z satysfakcją wybiłabym do nogi całą jej rodzinę.
Kręcił głową.
– Ty i Krasnow pozujecie na swoich nieprzejednanych wrogów, ale w istocie mogłabyś być jego duchową córką. Oboje macie to samo nietzscheańskie zboczenie. Bez spersonalizowanego obiektu nienawiści czułabyś się zagubiona. A świat nie jest taki, reagujesz nieadekwatnie.
Westchnęła.
– Być może. Sama już nie wiem. Czy ja byłam taka i Przedtem?
– Tak naprawdę nie znałem cię przedtem. Co – zaśmiała się – teraz mnie znasz?
Mhm, to dziwne, jeszcze niedawno dałbym wiele, żeby móc zajrzeć do twoich myśli, a dzisiaj… Nie chcę nic wiedzieć, sycę się niepewnością.
Sięgnęła i wymacała gorącą dłonią jego twarz; w pierwszej chwili odruchowo uchylił się, ale potem trwał w bezruchu.
– Teraz pławisz się we mnie – szepnęła. – W takiej bliskości nawet kłamać nie bardzo jest jak. New Empire State Building! Skłamiesz, ale nie okłamiesz.
– Tak. To krępujące.
– Oddalenie jest konieczne.
– Tak.
– Dać szansę fałszywym wyobrażeniom.
– Królowa Śniegu, doskonałość ciała i umysłu, piękna jak skalpel.
– Upadły anioł władzy, młody cynik o uśmiechu starego łotra.
– Młody?
– Boże, jak młody.
– Żartujesz teraz.
– Już się nie uśmiechasz. Czuję, że to przez ciebie taki ponury nastrój.
– A w jakim nastroju mam być?
– Masz mi za złe.
– Oczywiście. Zajrzawszy w twoje motywy – sądzisz, że co bym znalazł?
– Czerń.
– Czerń.
– A w twoich może nie? Tak naprawdę świnia z ciebie.
– Wiem.
– Rzeczywiście, wiesz. I tak świnia.
– Nie ma już porządnych mężczyzn.
– Ta. Już nie. Szlag. Teraz do końca życia… czyli chyba niedługo… będzie mnie to…
– Dobrze, już dobrze.
– Nic mi nie jest!
– Szsz, możesz się wypłakać.
– Odwal się.
– No. Marina.
– Chryste, zawsze byłam pewna, że mną pogardza. Nigdy bym… i jeszcze…
– Szsz.
Nieświadomie poruszał głową. Takie przebłyski: delikatny dotyk męskich warg na karku; morze; przeczucie nieuchronnej śmierci; słowa o stracie; ogień w gardle.
Żadne z nich nie należało do tego pokroju osób, co to odkrywają własne uczucia, wyrzucając z siebie struimienie emfatycznych ich opisów. Wszystko, co mówili, nawet jeśli myśleli o tym jako o prawdzie, w istocie stanowiło już skrzywioną, odbitą wersję. Czytać sensy należało ze słów nie wypowiedzianych, ominiętych.
Kiedy zasnęła (a może z powrotem zapadła w gorączkowy letarg?), uwolnił ostrożnie prawe ramię i odsunął się pod przeciwległą ścianę, jak najdalej od jej koszmarów. Sprawdził na ledpadzie, czy przyszła odpowiedź od Quranta; ale nie.
W tym krótkim rozblasku ledunku ujrzał Marinę, skuloną w załamaniu betonowego pudełka, zakutaną w jego płaszcz. Czarne włosy, blada cera, chorobliwe rumieńce, wyglądała, jakby popękały jej naczynia krwionośne twarzy (marmur kwarcem żyłkowany).
W takim stroboskopowym rozjaśnieniu, po długiej ciemności, zobaczył to znacznie wyraźniej: zmieniała się rzeźba jej ciała. Puszczone na żywioł obce bionano ryło w jej DNA dzikie ścieżki.
Uniósł do nosa kikut dłoni, wciągnął powietrze. Oczywiście jeszcze nie wyczuwał tego charakterystycznego zapachu zgnilizny, słodkiej zapowiedzi gangreny Wyskoczył nawet na moment spod MUI, żeby ominąć filtry. Tak czy owak, powinien znaleźć się w szpitalu, i to szybko. Ona również.
Dlaczego ta studzienka? Dokąd właściwie diabeł był ich wiódł?
– Byle dalej od sieci A-V, sir. Wiedziałem, że daleko Pan nie zajdzie. Sprawę pogorszyła ta monada. Został tylko właz studzienki metra i wykorzystałem okazję.
– Na górze stoi monada?
– Była tam wtedy, sir. Gdyby nie pański stan…
– Pięknie.
– Tak naprawdę może to działać na naszą korzyść. W ogóle, gdyby tylko pozwolił mi pan wytłumaczyć -Przecież istnieje bardzo prosty sposób…
– Już ty lepiej nic więcej nie mów. Daj mi tu archiwum skanów.
Mówił Schatzu: – Doktor Marina Vassone bez wątpienia wykonała wspaniałą robotę i winniśmy jej wszyscy podziw i wdzięczność, bez jej intuicji i uporu w ogóle by nas tu nie było. Pojedyncze oklaski i jeden gwizd. – Mając to w pamięci, musimy wszelako poważnie zastanowić się nad naukowymi podstawami jej tez oraz przyjętą metodologią badań. Wiele jest kwestii domagających się tu powtórnego, głębszego przemyślenia. Zadaję sobie na przykład takie pytanie: na ile monady stanowią faktyczne konstrukty psychomemiczne, a na ile jeno byty intencjonalne? Oczywiste ograniczenia pozwalają nam jedynie na obserwacje pośrednie i wszystkie wysnuwane na ich podstawie wnioski winny być traktowane z wielką ostrożnością. Przeważa metaforyka, rozumowanie rozległymi analogiami. Rozpaczliwie brakuje danych podstawowych. Rozpoczęła to sama doktor Vassone, narzucając nam wzorzec „eteru myśli" oraz ewolucyjnych maszyn psychomemicznych. Wpadliśmy w ten memotrend i jakoś nie możemy się otrząsnąć.
Pochylił się ku audytorium, uśmiechnął niepewnie. – Ale czy istotnie nie są możliwe interpretacje konkurencyjne? Można przecież wyjść od innej własności myślni: oczywistej entropiczności – i zaproponować inną analogię: model gazu, cieczy. Swobodna propagacja psychomemów wskazuje na dążenie do wyrównania „ciśnień", poziomów organizacji. Tendencje te są lokalnie przezwyciężane na skutek nieustannej emisji nowych psychomemów przez nas, ludzi, nasze mózgi, i im podobne neurogeneratory. Stąd myślnia różnicuje się lokalnie pod względem „gęstości" oraz formy modulacji. W zależności od preferowanego podejścia możemy bowiem definiować psychomem jako cząstkę, falę, częstotliwość drgań super-struny (słyszałem tu w kuluarach i takie opisy), stan energetyczny, komórkę organizmu, rodzaj metaneuronu, et cetera – zamachał ręką. – Ale to nie zmienia samego obrazu myślni: układu silnie entropicznego, powstrzymywanego od swoistej cieplnej śmierci jedynie przez interakcje z systemami nerwowymi organizmów żywych. W tym modelu (który odchodzi od interakcjonizmu Ecclesa raczej ku popperowskim emergencjom odmózgowym) istnienie monad doktor Vassone jako samoorganizujących się ewoluujących homeostatów myślni – jest zbędne. Co mówi nam tu Ockham: nie rośliny, nie zwierzęta, nie inteligencje – lecz zawirowania, zagęszczenia, krystalizacje. Treściowo koherentne? Tak: na naszym poziomie – bo to treści naszych umysłów. Przemieszczające się? Tak: jak przemieszczają się w atmosferze burze, wiry po powierzchni zbiorników wodnych. Fakty są zadowalająco tłumaczone w oparciu o znacznie skromniejsze hipotezy, postulat życia na poziomie myślni jest niekonieczny.
Читать дальше