Twarz zniknęła, ekran pokrył się mozaiką mniejszych i większych ikon.
– Chcę rozmawiać z oficerem dyżurnym – powiedział Czarny.
W lewym górnym rogu zaczęła się obracać mała Ziemia z nałożonymi słuchawkami.
– Dyżurny – odezwały się głośniki.
– Tylko fonia?
– Niestety. W czym mogę pomóc?
– Czy jestem o coś oskarżony?
– Nie. Nie reprezentujemy wymiaru sprawiedliwości.
– A co lub kogo reprezentujecie?
– Przecież pan wie.
– Tak. Rozumiem, że nie mogę się z nikim skontaktować, ani przesłać żadnej wiadomości.
– Nie może pan.
– To o wypadku mojego ojca – to było kłamstwo?
– Tak. Przykro mi, nie było innego sposobu na ściągnięcie pana do Stanów.
– Czego ode mnie chcecie?
– To nie należy do moich kompetencji.
– A gdybym popełnił samobójstwo?
– Proszę spróbować. – Gaz?
– Między innymi.
– To jest afera na skalę międzynarodową. Nigdy mnie nie wypuścicie.
– To nie należy do moich kompetencji.
– Czy ja rozmawiam z żywym człowiekiem, czy z turingówką?
– Z żywym człowiekiem, proszę pana.
– O co chodzi z tym „usprawiedliwieniem troską o moje bezpieczeństwo"?
– Pan Hunt panu wytłumaczy.
– Kiedy?
– Wkrótce.
– Macie mnie tam na ciągłym podglądzie i podsłuchu?
– Tak.
– Numer czwarty też mieliście?
– Tak.
– Co mu się stało?
– To nie należy do moich kompetencji.
– Dziękuję.
Globus ze słuchawkami zniknął.
Czarny ostrożnie usiadł na łóżku. W samolocie orbitalnym jakoś tego nie odczuwał, ale teraz mroczyło mu wzrok aż do zupełnego chwilowego wyciemnienia. Krew uderzała falami do głowy. Na szczęście nie rzygał, przynajmniej tyle. Odnalazł wzrokiem zainstalowane w ścianach liczne uchwyty. Kosmonautom na filmach jakoś nigdy nie były potrzebne, zawisali sobie w bezruchu jakby samą siłą woli. Czarnemu zabrało pół minuty ustawienie się „nad" bulajem. Niewiele zobaczył. Krzyknął na światło. Zgasło. Przytknął nos do plastiku. Tak, tak, to prawda: tam w dole obracała się planeta. Błękit oceanu, biel chmur, brudna żółć kontynentu. Słońce w takim razie musiał mieć za plecami, terminator w nadirze, zbyt ostry kąt, drugiego też nie widać, za nisko. W habitacie panowała cisza, tylko własny oddech szumiał mu w uszach. Minuty mijały, a on patrzył i patrzył, nawet nie mrugając. Kiedyś w ten sposób zahipnotyzowany został przez ruch fal morskich, przesiedział na plaży pół dnia, w ogóle nie zdając sobie sprawy z upływu czasu. Ale to teraz – to jest jeszcze potężniejsze. Oczy, przyzwyczajone do upośledzenia bielmem powietrza, kłamliwie zapewniają Czarnego o bliskości Ziemi: kilka kilometrów, tuż-tuż. A to nieprawda. Obejmuje wszak wzrokiem prawie całą półkulę, nie musi nawet kręcić głową. Jak to mówią na owych filmach? Wysoka grzęda.
Spokój, spokój, spokój, spokój spokój spokój… Obracaj swą mantrę w umyśle, aż wymiecie zeń wszystko inne i pozostanie tylko wyrugowana z sensu zbitka dźwięków. Umysł jak jezioro. Umysł jak wiatr nad polami. Umysł jak niebo błękitne. Jak próżnia kosmosu.
…wszystkie moje konie, Alabaster, Wiedźma, co z wami, gdzie jesteście…
Jakie, do cholery, konie?! „Konie" – inkluzja podstępna, nic innego…! Znowu chwycił go strach. To nie do wytrzymania, zszarpie sobie tu nerwy na strzępy – a jeszcze nawet nie rozmawiał z tym Huntem.
Skonsultował się przez tapetę ekranową z kompem habitatu, przylepił sobie do ramienia końcówkę injektora, po czym zaordynował silny środek nasenny.
Aż mu się niedobrze zrobiło od tego świetlistego ogromu rozciągniętego pod siatką i musiał usiąść na ogrodowej ławce. Był przyzwyczajony do buntu fizjologii, lecz nie – buntu wyobraźni. Miasto go przeraziło. Nie chciał patrzeć, skojarzenia przytłaczały.
Wrócił na górę. Przyjęcie tempem i nastrojem wchodziło właśnie w klimaty ciężko bluesowe. Wymienił kilka zdawkowych formułek i pożegnał się z siostrą i szwagrem. Kamerdyner przy drzwiach męskiej windy oddał mu płaszcz.
Poczekalnia wind cała była w lustrach. Hunt czterofasetowy. Gdzie się nie obejrzy – on, on, on. Może nie był postacią imponującą, ale na pewno wywierał wrażenie. Ciało i ciała tego oprawa, ubiór ze wszystkimi dodatkami – zaprojektowano je z identyczną dbałością o szczegóły oraz ostateczny wygląd całości. Kompozycja w pełni harmoniczna, ujmująca jakąś wyciszoną, naturalną elegancją. A nosił je w taki sposób, że prawie każda osoba bezpośrednio, fizycznie z nim skonfrontowana – automatycznie popadała w formy poddańcze i zaczynała się zachowywać niczym średniowieczny lennik. No, bez przesady. Niemniej uosabiał arystokrację tych czasów, tę prawdziwą: nie dziedziczną, nie opartą na tradycji, wiedzy, ani nawet pieniądzu – lecz miejscu zajmowanym w strukturze przepływu informacji.
Oczywiście, w rzeczywistości już do niej nie należał i obraz był fałszywy. Spoglądał sobie w oczy i opuszczał wzrok.
Ale jednak: wyprostowany, głowa wysoko, ramiona do tyłu, ręce symetrycznie za plecami, wysunięta do przodu noga ugięta lekko w manierze rzymskich imperatorów. Kruczoczarne włosy w lustrach prawie lśnią, mocno ściągnięte i splecione w krótki warkoczyk. Sztywny halsztuk wypiętrza się białą falą na purpurową marynarkę, pośrodku fioletowy hieroglif: logo jurydykatora. Czarne spodnie, białe tabi: proste linie i proste barwy. Śnieżne koronki eksplodują spod rękawów. Na wymanikiurowanych palcach jedyna biżuteria: sygnet Sony z kociookim agatem. Wszystkie tkaniny w widoczny sposób naturalne, żadnej monoprzędzy. Kiedy się porusza, słychać ich szelest. A porusza się zawsze energicznie, z onieśmielającym zdecydowaniem (to też jest po części wrodzone, a po części wytrenowane). Jest przystojny, ale tak przystojni są tu wszyscy. Podniósł wzrok i uśmiechnął się do siebie pod wąsem, i przez tę chwilę było w nim także coś z filmowego łotra.
Monostrunówką spadł na dach WTC (na szczęście jej kabina pozbawiona była okien), tu przesiadł się do drugiej, wewnętrznej windy i spłynął bezpośrednio na poziom garaży. Ktoś właśnie przyjechał razem z psem, małym, jazgotliwym kundelkiem. Bydlę małe, a zaciekłe jęło z czystej złośliwości oszczekiwać Nicholasa i ten w końcu się wściekł i odwrócił, gotów je skopać na betonową ścianę; lecz pół sekundy wcześniej kundel podkulił ogon i uciekł do swego pana.
Wreszcie podtoczył się wezwany samochód.
– Centrala – powiedział mu Hunt wsiadłszy.
– Tak jest, Centrala, już jedziemy, sir – i faktycznie, już jechali.
Hunt spolaryzował szyby i wywołał na przedniej serwis CNN-u, sprofilowany dla niego przez osobisty program filtracyjny. W newsach pod „Ogólne" rzucała się w oczy informacja o jakiejś tragedii w południowym Meksyku, wiele trupów. Znowu reinkarnacja Trockiego? – zaciekawił się Nicholas i wywołał info. W etykiecie było o sekcie. Mord rytualny? Ale nie. Sekta należała do gatunku apokaliptycznych, tych, co to: wodzu miał objawienie, nawiedzili go mali zieloni, i teraz zbiera naród wybrany dla wypełnienia kosmicznej arki. Zazwyczaj okazuje się, że arka zabierze tylko dusze – więc odcinają ciała. Na to wyglądało i w tym przypadku: pewnej nocy zaczęli się wieszać i strzelać sobie w łeb. Sto czterdzieści trupów. Pierwsze linki prowadziły do tylko odrobinę mniej krwawej rzeźni w podalpejskiej willi w Szwajcarii: ciała rozczłonkowane, czerwień na śniegu…
Odkąd Hunt pamiętał, od dzieciństwa, bez przerwy słyszał o podobnych wypadkach. Wychowywał się w przeświadczeniu, iż świat jest ze swej istoty szalony i tylko gdzieniegdzie trafić w nim można na oazy zdrowego rozsądku. Co więcej: postrzegał rzeczywistość jako konglomerat ożywionych i nieożywionych elementów, pozostających w bezustannym a bezcelowym ruchu, bo targanych siłami, które znajdują się całkowicie poza tych elementów kontrolą i zrozumieniem.
Читать дальше