– Mój Boże, co to jest, co tu się dzieje, no horror dla ubogich…
Oczywiście nie był to wahadłowiec w ubiegłowiecznym rozumieniu tego słowa – choć pełnił tę samą funkcję -lecz po prostu samolot orbitalny trwale przystosowany do wysokich tras, grubo powyżej pułapu koniecznego dla zawiśnięcia ponad obracającym się globem podczas zwykłych transkontynentalnych lotów pasażerskich. Od godziny gotował się do startu na pasie sąsiadującym z tym, na którym stał teraz boeing, którym przyleciał Czarny.
Podjechali limuzynami pod same schodki, załadowali Czarnego do tylnej kabiny, przypięli do fotela.
Wraz z nim leciał odpowiednio przeszkolony sanitariusz. Nazywał się Timothy Flowers. Posiadał on już niejakie doświadczenie w tej pracy. W rzeczy samej obsługiwał trasę od samego początku.
Kręcąc głową, przeczytał rozkaz, jak zwykle maksymalnie zwięzły. W tym samym locie „JFK" zabierze na dół Numer 4. Widać też nie wytrzymał długo.
Skontrolowawszy stan jedynego poza nim pasażera (mężczyzna był nieprzytomny), Flowers usiadł z westchnieniem na swoim miejscu.
Czarny ocknął się kilka minut po starcie. Nie było już teraz potrzeby faszerowania go środkami nasennymi, a Flowers nie wyczytał w rozkazie takiego zalecenia. Znał procedurę i był przyzwyczajony, więc tylko sprawdził puls Czarnego i zajrzał mu w oczy. Wiedział, że nie musi niczego tłumaczyć.
– Co stałe się czwartemu? – spytał go Czarny.
– Nie wiem – odparł Flowers. Nie było rozkazu utrzymywania tajemnicy przed wynoszonymi. – Śpiączka jakaś. Zawsze to samo. Ściągamy ich z powrotem do Nowego Jorku.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Tim.
– Dziękuję.
– Możesz mi dać coś do przepłukania gardła? – Oczywiście. Proszę.
Ręce miał Czarny przymocowane rzepami do poręczy fotela, lecz podany przez Flowersa pojemnik z sokiem pomarańczowym zawisł usłużnie przed jego twarzą. Byli już na orbicie.
Flowers obserwował pacjenta kątem oka (siedzieli w fotelach po dwóch stronach przejścia, za przepierzeniem oddzielającym kabinę pilotów). Rzeźbiony, nierzeźbiony, Flowers nie potrafił zdecydować. Zazwyczaj byli to ewidentni nierzeźbieni. I zazwyczaj absolutnie spokojni. Jak ten: nic już nie mówił, nic nie robił, aż do przycumowania do Labu 13.
Bo inni mówili, robili – i po części nawet myśleli – za niego; jak zawsze. Timothy Flowers, który miał się nim opiekować, wypełniał swe zadanie samą obecnością.
Numer 5, Numer 5 – tak widział go Flowers, taką etykietą sobie opowiadał. I Czarny automatycznie też zaczął się tak postrzegać: piąty z kolei posyłany do orbitalnego eremu, na stracenie, na komę, na śmierć umysłu. I widział się również anonimowym pasażerem, ludzkim cargo – w oczach pary pilotów „JFK". Jakieś małe zamieszanie w ich dookolnych asocjacjach: pierwotnie mieli go dostarczyć do Labu 9, potem nagle zmieniono destynację. Czarny bez problemu połączył dane z krążących po głowach pilotów i sanitariusza skojarzeń: to z powodu nagłej zapaści Numeru 4. Zwalnia się Lab 13 i tam mnie od razu zainstalują. (Trzynaście, feralna liczba).
Porwali go, wystrzelili w kosmos, zostawią samego w blaszanej puszce otoczonej śmiertelną próżnią – czy się bał? Ależ to wszystko były zamierzenia i działania ludzi, żadna tam klęska żywiołowa, żadna złośliwość natury. A jakże bać się ludzi? Rozpacz – owszem; czarna depresja – jak najbardziej; ale – strach? W istocie nie opuszczało Czarnego delikatne zadziwienie, rodzaj małostkowej ciekawości: spojrzy tu, spojrzy tam, poczeka, zastanowi się… Lubił być zaskakiwany.
Po przycumowaniu i wyrównaniu ciśnień, Flowers odpiął się i popłynął do włazu Labu 13. Czarny oglądał jego oczyma wnętrze habitatu, przypatrywał się pogrążonemu w śpiączce Numerowi 4. Z wyglądu – przeciętny dzikus.
Flowers bardzo ostrożnie odpinał od śpiącego całe medyczne oprzyrządowanie, którym był on opleciony, wyciągał z żył igły, odrywał plastry.
Numer 4 – skonstatował Czarny – sam musiał na siebie to wszystko pozakładać, samemu opiąć sobie ciało owym instrumentarium zdalnej tortury. Nikogo innego wszak tu nie było.
Przeciętny mężczyzna. Śpi? Nawet nie to. Bije odeń cisza spokojnego morza, szmer fal: drobnych i powolnych jak letnia bryza na jeziorze. Odszedł, nie ma go tu.
Flowers przeciągnął bezwładne ciało do środkowej kabiny samolotu. Nogi Czwórki były związane, ręce przymocowane do tułowia, sanitariusz operował ciałem nieprzytomnego niczym plastyczną kukłą. Usadził je, zabezpieczył, podpiął do czujników samolotu.
Potem wrócił do Czarnego. Wyjął i załadował iniektor. Czarny wciąż był przytwierdzony do fotela elastycznymi pasami.
Taka procedura – mruknął doń Flowers, raczej bezmyślnie, bo z pewnością nie była to próba usprawiedliwienia się. – Mógłbyś się rzucać, a tu wszystko delikatne, lepiej nie ryzykować rozróby w zero gie. Na chwilę zaśniesz, przeniosę cię spokojnie do labu. – Wiem.
Flowers odbezpieczył iniektor, spojrzał przelotnie Czarnemu w oczy.
– Wiem, że wiesz. Wy zawsze wiecie.
Nicholas Hunt spacerował w wiszących ogrodach ponad Nowym Jorkiem. Ogrody kołysały się lekko wraz ze sterowcem, pod którym były podwieszone, nie przyzwyczajeni wizytanci skyhouse'ów nierzadko zapadali podczas silniejszych wiatrów na rodzaj choroby morskiej, opowiadano dowcipy o rzygających przez balustrady na leżące w dole miasto. Hunt był z tych już przyzwyczajonych. Co prawda sam nie mieszkał w owych podniebnych enklawach nadluksusu, ale bywał tu wystarczająco częstym gościem, by oswoić organizm z charakterystyczną dezorientacją błędnika.
Ogrody senatora (drugi podpoziom jego sterowca) posiadały powierzchnię blisko półtora kilometra kwadratowego. Rosły tu głównie rośliny tropikalne, było dużo pnączy, kryjących liczne mechanizmy i filary nośne platformy. W dzień systemy światłowodowych pryzmatów, dwadzieścia metrów wyżej kryjące szczelnie cały sufit podpo-ziomu, zapalały w ogrodach sztuczne słońca. Noc natomiast była prawdziwa.
Ów sufit stanowił zarazem podłogę pierwszego podpo-ziomu, gdzie mieściły się apartamenty i biura senatora, a gdzie teraz trwała feta z okazji uchwalenia promowanej przezeń ustawy o ochronie nieintencjonalnych produktów intelektualnych.
Szanowny Gaspar R. Tito, samozwańczy trybun mieszkańców stanu Nowy Jork; szwagier Nicholasa Hunta. Żelazne łańcuchy skojarzeń i odruchów wywoływały u Hunta lekkie skrzywienie ust na samą myśl o senatorze. Po prawdzie to ani się lubili, ani nienawidzili. Kilka wzajemnych przysług – na zasadzie transakcji handlowej. U Gaspara spotykało się ważnych ludzi, czyniło wartościowe znajomości; prędzej niż na gwiazdę showbusinessu, mogłeś tu wpaść na tajemniczego multimiliardera, którego nazwisko nigdy nie zagościło na łamach „Forbesa".
Mimo to Hunt nie przyszedłby, gdyby nie nalegania siostry. Uczyń, uczyń mi tę przyjemność. No więc uczynił. Imeldę zawsze lubił; teraz także szanował. Pięć lat temu, gdy wektory ich karier posiadały zwroty dokładnie przeciwne aktualnym, to on wybłagał towarzystwo siostry na jednym z półoficjalnych przyjęć w stolicy. Wówczas dzierżył jeszcze berło Prawdziwej Władzy. W czasach przed wygnaniem z raju dwa jego spojrzenia wystarczały, by wzbudzić powszechne zainteresowanie tak wyróżnioną osobą. Nic więc dziwnego, że Imelda zaciekawiła Tito. Jeśli przyjrzeć się sprawie z tej strony, za ów kontrakt małżeński mógł winić tylko siebie. Ale czy istotnie był niezadowolony z senatora w rodzinie?
Читать дальше