– Co się stało, mamo? Ty rzeczywiście jesteś chora?
– Dopadła mnie – szepnęła zwilżywszy wargi. – Lepiej już stąd odejdź.
– Ale…
– Proszę. Nie, nie jestem chora. Idź już. Nie poszedł.
Tymczasem dwaj ponurzy cywile osiągnęli najwyraźniej jakieś porozumienie z władzami szpitala.
Zajęli posterunek opuszczony przez Jasa: w drzwiach sali.
– Teraz trzeba czekać – oznajmił jeden z nich. – Oby się tylko pospieszyli.
– Kto? – spytał Jas. – Kim wy jesteście? Drugi mężczyzna uśmiechnął się.
– Co, filmów nie oglądasz? My jesteśmy z tego spisku rządowego, który stał za Roswell, zabójstwem Kennedy'ego i zanieczyszczeniem środowiska. Nie poznajesz garniturów?
– Ale mogę zostać?
– A co, wygania cię ktoś?
Tamci zapalili beznikotynowce. Stali pod ścianą i obserwowali. Doktor Vassone przepowiadała sobie półgłosem tabliczkę mnożenia, w tę i z powrotem, siedem razy osiem, siedem razy dziewięć, siedem razy dziesięć. Niespodziewanie jeden z pozostałych pacjentów zaczął wrzeszczeć po hiszpańsku, że jest potępiony i że diabeł już czeka na niego. Przyszła pielęgniarka, zmieniła program jego dozownika; wkrótce się uspokoił.
Dwóch w garniturach obserwowało to beznamiętnie.
Po ponad trzech godzinach przybyli ci, na których czekali owi pseudocywile. Jasowi opadła szczęka. Było to siedmiu mnichów buddyjskich, z wygolonymi czaszkami, w długich brązowych i pomarańczowych szatach, w sandałach i z jakimiś modlitewnymi przyrządami w dłoniach. Rozsiedli się dookoła łóżka doktor Vassone, po czym zamknęli oczy, znieruchomieli, prawie przestali oddychać.
– Dobra jest – mruknął jeden z agentów, gasząc swego papierosa. – Medytują. Zawiadom Hunta – rzucił do partnera.
– Kim oni są? – żachnął się Jas. – O co tu chodzi?
– Nic się nie przejmuj – poklepał go po ramieniu drugi, unosząc do warg dłoń z telefonem. – To strażnicy. Twoja mama jest już bezpieczna.
McFly z ekipą już trzeci dzień koczował w tym domu. Budynek stał opuszczony od ponad dziesięciu lat i zmienił się przez ten czas w ponurą ruderę. Stał na samym końcu miasteczka, dalej już tylko łąka, szosa i rozległe złomowisko, od którego wieczorami wiatr przynosił krwisty zapach rdzy.
Ekipa McFly'a składała się z dwóch mężczyzn i kobiety. Kobietę zwerbowano dzięki ogłoszeniom na okultystycznej stronie WWW. Kazała się nazywać „Madame Florence". W rzeczywistości była nierzeźbioną córką alkoholiczki z Alabamy, ledwo skończyła szkołę średnią i znała góra dwadzieścia francuskich zwrotów, które zresztą niemiłosiernie kaleczyła swym drewnianym akcentem. Za plecami przezywali ją Klempą. Ona sypiała na piętrze, oni na parterze: to na piętrze popełniono wszystkie morderstwa.
Harcott, który w istocie był lekarzem wojskowym, odpowiadał za sprzęt: elektroniczny czepek, który Madame Florence zobligowana była nosić dwadzieścia cztery godziny na dobę, oraz dwie walizki wypełnione sprzężonymi z nim komputerami i ich peryferiami. McFly, de facto kierownik zespołu, „w cywilu" porucznik US Navy (kontrwywiad marynarki), utrzymywał łączność z Zespołem Hunta oraz zajmował się tak zwanym „zabezpieczeniem" terenu, i choć nie miał wiele do roboty, do pomocy dano mu jeszcze Vace'a. Vace jeździł do centrum miasteczka po zakupy. Wszyscy trzej byli smukłymi, dobrze zbudowanymi, dwumetrowymi blondynami o siwych oczach: ich poczęcie przypadło na okres największej popularności Franka di Mozzy.
Pierwszej nocy Madame Florence spała jak zabita, czuwający przy niej Harcott mało sam nie zasnął: wszystkie wykresy regularne, dane w środku przedziałów, nic wyjątkowego. Drugiej nocy pojawiły się pierwsze wychylenia. Potem, rankiem, gdy Harcott odsypiał swoje, McFly nagrał relację ze snów Madame Florence: coś o morzu, i o kształtach w ciemności, i strachu bezosobowym, i pomieszczeniu, z którego nie można się wydostać. Wtedy, zgodnie z instrukcją, dał jej do przeczytania przygotowane przez jeden z wydziałów Zespołu Hunta streszczenie historii tego domu i jego mieszkańców, i ich zbrodni. W gwarze Zespołu lektura podobnych dzieł – a zwłaszcza studiowanie dołączonych zdjęć – nazywała się „przecieraniem łączy".
I nocą po ich „przetarciu" nastąpił kontakt.
McFly'a obudził pisk w uchu. Alarm. Vace też już się podnosił. Instrukcja zakazywała posiadania podczas operacji jakiejkolwiek broni: nie mieli nawet noży.
– Harcott, Harcott! – szeptał McFly do sygnetalnego mikrofonu Nokii. – Zgłoś się, do cholery! Co tam się dzieje?
Ale cisza. McFly machnął na Vace'a. Schody. Wnętrze budynku tonęło w mroku. Założyli okulary noktowizyjne. Zapłonął chropowaty monochrom. Na piętrze trzeszczała podłoga. Kroki? Czyje? Wsłuchiwali się przez chwilę. Z zewnątrz budynku szedł niski szum budzącej się burzy, grzechot ciskanych po podwórzu śmieci. Znowu trzaski.
McFly machnął w kierunku schodów. Ruszyli skokami, wzajemnie się ubezpieczając – z braku broni palnej, w bardzo bliskiej odległości. Robactwo uciekało im spod stóp. W holu nikogo. Przez strzaskany witraż naddrzwiowy wieje deszczem: zapach nocy, zapach burzy, ozon na talach zimnego powietrza. McFly pokazał: ja pierwszy.
Wspinał się tuż przy balustradzie, nie opierając się na poręczy. Mimo wszystko kilka stopni stęknęło pod nim i pod Vace'em. W korytarzu na piętrze też spokój. Drzwi sypialni Madame Florence uchylone, ciemność zza nich. Zaczęli nasłuchiwać oddechów, szmerów poruszeń – ale burza wszystko głuszyła.
McFly znowu pokazał: ja. Przyskoczył do drzwi, kucnął, zajrzał. Krew zalała mu oczy, uderzenie przewróciło go na plecy, spadły okulary. Cięcie przez pół głowy piekło jak jasna cholera. Usiłował się odturlać w bok, jednocześnie macając się po czaszce, ale w szoku pomylił strony i wtoczył się Vace'owi pod nogi. Vace chciał go przeskoczyć – uderzył w pchnięte przez Madame Florence drzwi. Wypadła z krzywym zębem ułamanej szyby w dłoni, ze szkła skapywała krew McFly'a.
– Rzuć to! – krzyknął odskakujący w tył Vace.
– Co się dzieje, co się dzieje…?! – pytał rozpaczliwie McFly, przecierając rękawem zalane czerwienią okulary.
– Rzuć to!
Ale Madame Florence tylko uniosła szklany nóż wyżej. Czepek z elektrodami przekrzywił się jej na głowie, włosy wystawały spodeń na wszystkie strony. Na twarzy i na szlafroku miała plamy, które Vace postrzegał przez noktowizor kleksami głębokiej czerni, lecz przecież wiedział, czym są w rzeczywistości.
– Harcott…?! Harcott, na miłość boską…?! Doktor nie odpowiadał.
Klempa rzuciła się na Vace'a, porucznik uskoczył.
Tymczasem McFly podniósł się na nogi. Lewą ręką ścierał i strzepywał krew z czoła, prawą pokazał Vace'owi zza pleców Madame Florence: złapię ją od tyłu. Raz, dwa, trzy.
Skoczyli równocześnie. W tym momencie rąbnął gdzieś bardzo blisko piorun, McFly'a oślepiło, wpadł na Vace'a. Klempa zawyła, zamachała szkłem. Vace złapał się za brzuch. McFly z zaciśniętymi powiekami postąpił kilka kroków wstecz. Od upływu krwi zaczynało mu się już kręcić w głowie.
– Na dół, Vace, wezwij pomoc!
– Jeeeeezuu, rozpruła mnie…
– Vace!
McFly uniósł powieki. Madame Florence biegła na niego z wzniesionym zębem brudnego szkła, usta miała wykrzywione w jakiś dziki grymas, oczy wybałuszone. McFly trzasnął ją kantem stopy w krtań, poprawił w kolano, złapał za prawą rękę, złamał, wytrącił z dłoni ułamek szyby. Nieprzytomną kobietę złożył na podłodze. Potem musiał się oprzeć o ścianę, ćmiło mu wzrok. Ktoś płakał. McFly ruszył z powrotem ku schodom. Tu, pod drzwiami sypialni, leżał Vace z jelitami na wierzchu. Obejmował je trzęsącymi się straszliwie rękami, łzy płynęły mu z oczu. McFly spojrzał do wnętrza sypialni. Na poduszce leżała odcięta głowa Harcotta. Nogi ugięły się pod MacFly'em, klęknął obok Vace'a, który zaczynał już tracić dech. Machinalnie pogłaskał go po twarzy.
Читать дальше