– Chce pan, żebym to przesłał wzwyż? – spytał. Schatzu zszedł o kilka stanów energetycznych w dół, po czym puścił oko do Nicholasa.
– Dawno już posłałem – rzekł. – Myśli pan, że inaczej cokolwiek bym panu powiedział?
Hunt odwrócił wzrok. Więc poszło; już przesądzone. Sam nie bardzo wiedział, czego się właściwie przestraszył.
Ciemne okna jednak kusiły. Niczym natrętna mucha, krążyło tuż ponad powierzchnią świadomości wspomnienie zgryźliwego uśmiechu Numeru 5. Swoją drogą, jakże się on nazywa? Wiedział, bo przecież nieraz czytał dossier tamtego, ale jakoś nie mógł sobie przypomnieć.
Wrócił Hunt do Centrali. Dyżurny potwierdził: piąty sarkofag był już pełen. Nicholas zjechał zatem piętro niżej. Nic nie mógł poradzić: ręka sama sięgała, by zdrapać świeże strupy. Z masochistyczną determinacją maszerował przez puste korytarze. Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak mocno zaciska szczęki. Raz dojrzał swe odbicie w naściennym lustrze i aż przystanął. Źle z tobą, Nicholas, już nawet krok ci zesztywniał. Cofnij ty ramiona, unieś nieco głowę. No. Lepiej.
Korytarze Centrali były puste nie tylko ze względu na porę: w istocie nigdy nie panował w nich tłok. Względy bezpieczeństwa uniemożliwiały zatrudnianie w Programie ludzi pracujących tylko przez internet, lecz i tak większość zleceń Zespołu wykonywano poza Centralą. Sam zespół nie był przecież wcale taki liczny – kadry rozdymała głównie sekcja Fortzhausera i sekcja Moora (odpowiedzialna za koordynację poszukiwań nowych telepatów, nadzór nad wynajmowanymi sneakerami i analizę doniesień na temat poczynań konkurencji w przyszłych Wojnach Monadalnych). Korytarze – wyłożone ciemnozielonym chodnikiem, o ścianach pokrytych gustowną boazerią – upodabniały Centralę do biur starych, konserwatywnych kancelarii prawniczych. Nicholas szedł w ciszy.
Na wewnętrznych drzwiach sali sarkofagów ktoś nabazgrał zielonym flamastrem: ŻYCIE PO KONTAKCIE. Hunt odruchowo uniósł dłoń, by to zmazać, ale niespodzianie uderzył go autentyczny humor owego graffiti i powstrzymał się. Czy już tak nisko upadłem? – pomyślał wszedłszy. Taka to ze mnie karykatura szefa, co tropi i tępi dowcipy podwładnych?
Numer 5 leżał w sarkofagu najbliższym drzwiom. Tak, jak i pozostałym pogrążonym w śpiączce, spod półprzeźroczystych warstw nadopiekuńczej maszynerii dobrze widać było tylko pozbawioną wszelkiego napięcia i wyrazu twarz. Hunt po raz pierwszy widział Czarnego (a raczej teraz już tylko jego puste ciało) bezpośrednio, bez zafałszowań przekazu elektronicznego; na żywo. A po prawdzie – Nicholas wydał z siebie niepewny chichot – na martwo.
Dotknął policzka nieprzytomnego mężczyzny. Ciepły Wydało mu się to dziwnie nienaturalne. Powinien być zimny. Z trudem powstrzymał powtórnie podchodzący mu do gardła chichot. Wiedział, że dyżurny lekarz widzi go na swych ledekranach, a mimo to nie mógł opanować dłoni. Dotarła do oczu Numeru 5, nakryła powieki, palce nacisnęły na gałki oczne.
W uchu zapiszczał Nicholasowi sygnał telefonu – poderwał rękę jak oparzony, odskoczył od sarkofagu.
– Tak?
– Oiol. Bez krypto, uważaj. Doszło nas o ostatnim mhm, wypadku waszego, mhm, wysłannika. W kontekście braku następcy… Trudno, żeby wyglądało to inaczej niż na niepowodzenie Programu. Spodziewaj się nas jutro.
– To znaczy kogo?
– Mnie. I Bronsteina. – Jezu.
– Coś się burzy na rynkach – dodał przepraszającym tonem Oiol. – Wojny zrobiły się nagle niebezpieczne. Korpus… Ale to jest otwarta. Trzymaj się.
– Dzięki.
Telefon od starego znajomego ze stolicy zerwał wiążący Hunta czar. Nicholas zaklął, rzucił złe spojrzenie ku domyślnym gniazdom kamer, wyszedł z sali. Wychodząc, starł napis na drzwiach.
Podczas jazdy do domu spadła nań zimna depresja. Odblankował szyby wozu i patrzył na pełne światła i ludzi miasto, patrzył, ale nawet nie skupiał spojrzenia; widział kolorową mgłę. Absolutna bezrozumność wyzierała mu teraz z oczu. Jakiekolwiek pytanie by mu zadano -nie potrafiłby dać odpowiedzi.
Dojechawszy, pół godziny siedział w BWM w garażu byłego biurowca, nim wreszcie wysiadł. Nie wiedział, po co ma wysiadać. Po co wlec się do windy, do mieszkania. Niekonieczny był najdrobniejszy ruch ręki i nawet kiedy mu ścierpła cała od łokcia – nie przemieścił jej dla przywrócenia krążenia. Ruch, zmiana – nie zniósłby. Tylko absolutna statyczność go ratowała. Siedział w ciemności i ciszy. Prawej ręki w ogóle już nie czuł – nie miał jej, amputowano, odjęto sensorium; prawie uwierzył.
Minęło pół godziny – wysiadł, podszedł do windy, wjechał do siebie. Włączył wszystkie światła, włączył sieć ubezpieczenia prawnego. Rozebrał się – ale do łazienki nie dotarł. Skręcił do kuchni – ale po jedzenie nie sięgnął. (Czy był głodny? Nie miał pewności). Wrócił do salonu, wyszedł na balkon. Miasto skoczyło na niego ze szponami. Cofnął się. Podszedł do barku, pogładził szkło, zawrócił, potrącił abstrakcyjną rzeźbę, usiadł na dywanie, wstał, znowu usiadł, znowu wstał, otworzył sejf, przekartkował Lewisa, zamknął sejf, włączył muzykę, wyłączył muzykę, włączył ledtapetę, wyłączył ledtapetę, kopnął stolik, ugryzł się w przedramię, odpiął kolczyk telefoniczny, zapiął go z powrotem, zadzwonił do Anzelma. – Anzelm? Hunt.
– A. Doszedł was ten raport?
– Jaki raport?
– Krasnow wspominał coś, że chyba roześle…
– Jaki raport?
– Jest postęp z estepem. Wyselekcjonowali wreszcie pełną, zamkniętą, bezpieczną sekwencję. Na myszkach wygląda to nawet nieźle. Mówił, że napisze i pośle. Wciąż ten estep udoskonala. Nacisnąłem go trochę i odstawił wreszcie efes. Tu w ogóle… Moment.
Preslawny przerwał i w uchu Nicholasa zahuczała Haydnowska cisza. Stał w bezruchu w szerokim przejściu między salonem a sypialnią, jedna dłoń uniesiona do ust, druga zaciśnięta w pięść.
– No więc – podjął Preslawny – to jest prywatny folwark Krasnowa. Właściwie nikt do końca nie wie, co on tu robi. Cwaniak zna wszystkie tricki. Wiesz, że wykonuje nawet zlecenia NASA? Ma umowę z MIT na… (Ej, zostaw to!) Ściągnął tu ludzi z Mostu i od Grimmela. Powinieneś chyba poszczuć na niego waszyngtońskie brytany, wyraźnie odpuścił sobie Wspomaganie, ta placówka rozrasta się w jakieś pieprzone imperium, zasysa fundusze niczym czarna dziura, wkopują się właśnie dwadzieścia pięter pod ziemię, zamówił reaktor. Trzeba go trochę przystopować, zanim wyrośnie nam tu J. Edgar Hoover nauki. Jesteś tam jeszcze, Hunt?
– Nie, hipopotam odgryzł mi ucho. Co ty sobie myślisz? że ja jestem Pan Bóg Wszechmogący? On wił tam sobie to gniazdko latami, nie będę się teraz porywał z motyką na Linię Maginota, sam siedzę po uszy w gównie. Piąty się wypłaszczył, gdybyś nie wiedział. Mogą polecieć głowy. Zgadnij, czyja pierwsza.
– E, nie może być tak źle, za dużo w to włożyli.
– Jeśli zaczną ciąć wystarczająco wysoko, nowy mandaryn może się poczuć w obowiązku naprawić błędy poprzednika. Nie liczy się, ile. Liczy się, kto wkładał.
– Przecież nie zakwestionują użyteczności Programu!
– Uczę cię i uczę, ty wciąż jednako tępy. Użyteczność nie ma tu nic do rzeczy. Ważne jest, co zostanie w papierach. Możesz mi wymienić choć jeden nasz weryfikowalny finansowo bądź politycznie sukces?
– Ależ gdyby podczas drugiej wojny światowej rozumowano w ten sposób, Projekt Manhattan padłby po pół roku!
– Miło, że nareszcie zacząłeś zauważać zmiany, jakie zaszły przez ostatnie sto kilkadziesiąt lat. – Piękny mamy humorek.
Читать дальше