Rzeczy drobne, rzeczy wielkie, tysiące, dziesiątki tysięcy, otchłanie niezmierzone, czerń, czerń, ocean czerni.
Za pierwszy wygrany w pokera milion kupiłem tę willę na wsi, z dala od innych domów, pośród pól i lasów. Ale i tam: pasażerowie z aut sunących szosą, jacyś zabłąkani leśnicy, rolnicy w drodze do lub z pól. Więc wolałem noce. W dzień sypiałem. Natomiast po zachodzie słońca – po zachodzie słońca zyskiwałem tę namiastkę spokoju, ciszy i samotności, która w ogóle dostępna jest na powierzchni planety, ponad możliwość zatłoczonej ludźmi i ich umysłowymi wydzielinami. Namiastkę samotności – czyli wolności. Nikogo w pobliżu, żadnych cudzych myśli, wrażeń cudzego ciała, bólu ich żołądków, wiatru w ich włosach, potu na ich skórze, śliny w ich ustach, może tylko czasami gorący mrok kreta, twarde powietrze pod skrzydłami ptaka, rozkołysany świat kota. Ale i tak – wybawienie. Miejscowi zaczęli opowiadać o mnie niestworzone historie: wampir, gangster, satanista, pederasta, dzieci porywa. Dla podtrzymania legendy nosiłem się w ciemnych barwach. Myśleli i mówili o mnie: Czarny, ten Czarny. Raz nawet, gdy zaginął jakiś chłopak, przyjechała policja. To ten policjant uprowadził i zabił chłopca. Nigdy nie znaleziono zwłok. Ale poza tym – spokój. Na dachu postawiłem sobie teleskop. Tak daleko od miasta w bezchmurne noce widać najmniejsze zmarszczki na twarzy nieba.
– Toż to sam pan Hunt, zaszczyconym, zaszczyconym.
– Ach, widzę, że humor dopisuje.
– Czemuż miałby nie dopisywać? Z góry się cieszę na tę zabawę. Wprost nie mogę się doczekać: jakiż to bat pan na mnie wyciągnie?
– Bat? Po co mi bat? Może pan wierzyć lub nie, lecz pana poprzednicy współpracowali dobrowolnie.
– Jak rozumiem, również porwano ich za ich zgodą. Czy też może to ja jeden trafiłem tu tym sposobem? Co to, ja z Księżyca spadłem? Pan zapewne jest szkolony psycholog po ciężkich treningach w negocjacjach, ma tam pan pewnie moje dossier, już panu rozpisali analizy – może nie? Zdziwiłbym się, gdyby Hunt to było pańskie prawdziwe nazwisko. Może pan w ogóle nie ma nazwiska. Może jest pan jedynie elektroniczną maską jakiegoś najętego speca: pana twarz, zbiór pikseli. Może wręcz ekspercką turingówką.
– Cholera, jak teraz powiem, żeby się pan uspokoił, to tylko jeszcze bardziej się pan wścieknie… No, i widzi pan, jaki ze mnie negocjator.
– Ja się nie wścieknę. Pan wie, że nie.
– O? Dziękuję za obietnicę. Mhm, proszę mnie posłuchać. Ja przecież zdaję sobie sprawę, że to bezprawie, że to kryminał, i w ogóle – hańba międzynarodowa. Ale tu nie ma wyboru, to są mechanizmy polityki, ekonomii. Tak jest, właśnie się usprawiedliwiam. Nie my jedni szukamy telepatów. Wiemy o Chińczykach, Francuzach, trzech sojuszach ekonomicznych z Południa, podejrzewamy także Niemców i Hindusów.
– No to co? Oni esesmani, a wy aniołki? Tych czterech przede mną odmóżdżyło od jakiejś nieziemskiej ekstazy? Króliki doświadczalne łapiecie, oto co robicie.
– Tak, ale tu nie ma alternatywy. Zabiliby pana. Lub my byśmy pana zabili. Nie nasz, to i nie ich. Ja wiem, że gdy się jest ofiarą, to brzmi jak religia komiksowych szwarccharakterów – ale taka jest prawda. Cóż poradzę? Kto sprzeciwia się grawitacji?
– Darujmy sobie te cienkie wykręty. Wciąż czekam, żeby pan zamachał mi przed oczami tym batem.
– A ja mówię: nie ma i nie będzie żadnego bata.
– Więc co, sądzi pan, że zgodzę się z własnej woli? Co to ma być, syndrom sztokholmski? Wolne żarty.
– A co pan ma lepszego do roboty? Będzie pan całymi dniami kontemplował widok Ziemi?
– A więc to nuda? O to chodzi? Że niby psychicznie nie wytrzymam?
– Pan wciąż nie rozumie. Tu nawet nie idzie o jakiekolwiek świadome akcje z pana strony. Samo do pana przyjdzie. Tam, na orbicie, w absolutnej pustce, w nieobecności obcych umysłów i myśli… To tylko kwestia czasu. A może już pan zaczął wyczuwać? Co? Jakieś przebłyski, delikatne muśnięcia, dziwne śmieci w środku własnych myśli – teraz, gdy z nikim pan nie interferuje, niewytłumaczalne. Co? Było już coś takiego?
– …
– …
– Konie. Piasek.
– To czwarty. To jego. Ma… miał stadninę.
– O co tu chodzi? Po co żeście mnie porwali? Bo tego pan nie powiedział.
– Już mówię…A widzi pan? Sam chce pan wiedzieć.
– No co to jest? Czy to właśnie załatwiło tamtych?
– Już mówię. Proszę słuchać.
Po tej trzygodzinnej sesji z Numerem 5 Hunt był tak wyczerpany, że już bez słowa wyszedł i pojechał do domu.
Dom. Jaki tam dom, kolejne wynajęte mieszkanie. Koczował tu tak samo jak przedtem w apartamencie w Watergate: hotel, dłuższy czy krótszy przystanek na drodze donikąd.
Było to przedostatnie piętro byłego biurowca na Manhattanie. Po eksplozywnym rozwoju łączności elektronicznej i upowszechnieniu systemu pracy „zdalnej", domowej, opustoszała większość tutejszych szklanych wysokościowców. Zarząd miasta nie chciał dopuścić do upadku i obrócenia się centrum w pospolite slumsy, toteż zaordynował przekształcenie gmachów w luksusowe domy mieszkalne, mega od apartamentu.
Z okna Huntowego salonu roztaczał się panoramiczny widok na płonący zimnymi kolorami nocny Nowy Jork. Nie było to co prawda to samo, co skyhouse – ale zawsze: boska perspektywa. Drżący ruch odległych świateł usypiał po kilku minutach wpatrywania się weń.
Hunt przysiadł na poręczy fotela, machinalnie podniósł ze stolika jabłko, podrzucił kilka razy, ugryzł. Miasto go fascynowało. Teoria Vassone zapuściła korzenie głęboko w jego mózg. Nie mógł się opędzić od filmowych skojarzeń. Owo potworne ludzkie mrowisko… dwadzieścia trzy miliony ludzi, dwadzieścia trzy miliony umysłów… Usiłował odczytać z przemieszczeń drobin świetlnych zaszyfrowane wiadomości. Jak impulsy po neuronach. Jak taniec pszczół. Oczywiście więcej w tym było poezji niż prawdy, Marina bez wahania wyszydziłaby podobne prymitywne aproksymacje.
Odłożył nadgryziony owoc. Mieszkanie było luksusowe, przestronne, jasno oświetlone, pustka aż huczała. Cieszył się, że jest na tyle zmęczony, by po prostu położyć się i zasnąć. Nienawidził przebywać w tych pomieszczeniach, które zmuszony był nazywać domem. Czuł się tu jak w zbeszczeszczonej świątyni dobrotliwego bóstwa. Nawet po symbolicznym włączeniu sieci ubezpieczenia prawnego nie wiedział, co właściwie powinien robić, jak się zachowywać, w który algorytm wpaść. Prywatna samotność doprowadzała go do szału przez brak stosownych konwencji i reguł gry.
Portier dał znać przez telefon o niespodziewanym gościu.
Kto? – spytał Hunt sygnet.
– Pan Matthew Green, z kancelarii Rosemont, Rosemont amp; Dejean.
– Powiedział, w jakiej sprawie?
– Powiedział, że w prywatnej.
– A daj go.
Green okazał się siwowłosym fenomurzynem w staromodnym garniturze (nawet krawat miał!).
Hunt włączył sieć podsłuchu i podglądu ubezpieczenia prawnego i otworzył mu drzwi. Ukłonili się, uścisnęli sobie dłonie, wymienili wizytówki.
Hunt zaprowadził gościa do salonu.
– Drinka?
– Nie, dziękuję. Czy naprawdę w niczym nie przeszkadzam?
– Ależ w niczym.
– Nie zakłócam pańskiego spokoju?
– Skądże.
– Nie obrażam pańskich uczuć?
– Nie.
– Wolno mi zatem rzec, w jakiej sprawie przychodzę.
– Słucham uważnie.
Green spokojnie założył nogę na nogę, wygładził marynarkę i, grzecznie odwróciwszy wzrok od Hunta, powiedział:
– Wynajęła mnie pewna osoba pragnąca sprawdzić możliwość zawarcia bliższej znajomości z panem, panie Hunt. Czy mam mówić dalej, czy też temat pana nie interesuje?
Читать дальше