Gdy po minucie obrócił się do Nicholasa, już się szeroko uśmiechał.
– Niechże uścisnę dłoń potwora.
Hunt podał mu prawicę, symulując arystokratyczną wyniosłość.
Anzelm śmiał się pełnym głosem.
– Strzel sobie, na wszelki wypadek – poradził mu Nicholas. – Po co ma się roznieść.
Preslawny wciągnął z inhalatora do płuc trzy długie serie kaestepu.
– Potrzebujemy najlepszych na świecie prawników patentowych – powiedział odłożywszy urządzenie.
Taak. To jest kluczowa kwestia i tu zadecyduje potencjał intelektualny, będziemy więc musieli wziąć ich do spółki; nie pakiet kontrolny, ale jakieś partnerstwo jest nie do uniknięcia. Podałem już headhunterom profil, prześwietlają kancelarie na całym świecie, bo potrzebujemy specjalistów od każdego regionu.
– Wystartowałeś z rozmachem, to muszę ci przyznać. Mhm… ale jak się nad tym dłużej zastanowić… to nie będzie takie proste. Ryzykowne przedsięwzięcie, najdelikatniej mówiąc.
– Wiem. Ten software do obsługi neuromatryc estepicznych, sposoby konwersji pakietów egzomemetycznych -to będzie najtrudniejsze. Dlatego tak ważne jest, że będziemy pierwsi, weźmiemy najlepszych ekspertów i jako pierwsi…
– Nie-nie-nie, co innego miałem na myśli. Jakby ci to powiedzieć… Pamiętasz, jak zgasili na konferencji Ronalda? „Metafizyczny Paragraf 22". Pamiętasz?
– Owszem. O co ci chodzi?
– Nicholas… właściwie jak łatwo wpadłeś na ten pomysł drenażu myślni?
Pięć, dziesięć, piętnaście oddechów, i nadal milczeli; spojrzenia zatrzymane w stopklatce – puste, wyprane z myśli i emocji. Programy menadżerskie przy pomocy edytorów mimicznych wymazywały prewencyjnie wszelką ekspresję z ich twarzy, oczu. Oni dwaj mogli się uważać za przyjaciół, ale diabły ich wszczepek wiedziały lepiej.
– Nawet jeśli masz rację – rzekł powoli Hunt – nawet jeśli… czy i tak nie możemy na tym zarobić?
Preslawny zawahał się. Wzruszył ramionami.
– Lepiej zostań na tym „Curtwaiterze" na dłużej. Albo kup jakiś automatyczny jacht i popłyń na środek Pacyfiku. Nie zwrócą uwagi, po Zarazie mnóstwo ludzi tak robi. Po co masz dodatkowo wzmacniać trend.
– Tobie też radzę.
– Tak. Nie postawię stopy w Hacjendzie, to na pewno.
– Ale na razie jeszcze nie uciekaj.
Hunt przełożył laskę z ręki do ręki, uniósł wzrok ponad oparcie fotela przed nim, odetchnął głęboko. Słyszał wzbierające w piersi diabła charkotliwe pomruki, bicie kopytem w pokrytą czerwonym dywanem podłogę, coraz szybsze.
– Chciałbym cię prosić o przysługę. Ty znasz sneakerów, tych bardziej szemranych, masz dojścia do ślepych wykonawców, masz doświadczenie, sześć lat robiłeś w operacyjnym w Agencji. Wiem, że to będzie bardzo drogie, zważywszy na cele, ale jeśli ten interes z myślnią wypali, zdobycie odpowiedniej sumy nie sprawi mi kłopotu.
– Nicholas… – zaczął Anzelm na niskiej nucie. Hunt uniósł dłoń.
– Proszę. Preslawny zmilczał.
– Chigueza i reszta decydentów z Langoliana – rzekł Hunt. – Wyśledzić. Zabić. Wcześniej niech cierpią. Oni, ich rodziny, przyjaciele. Długo. Żeby wiedzieli. I zabić. Anzelm. Tylko to.
Preslawny wyglądał przez kryształową rozetę na gwiezdną noc, w kolorowym oknie odbijała się jego twarz -martwa, nieruchoma; naprawdę lub w projekcji, nie docieczesz.
– Przecież niczego to nie zmieni, wiesz – rzekł cicho. -Ani jej życia nie przywróci, ani nic. Poza tym niebezpieczne. Po co? Poczekaj, przejdzie ci. Dlaczego od razu tak…
– Bo ich nienawidzę.
– Ale – rodziny…
– Niech cierpią.
– Jezu, Nicholas, opamiętaj się, chcesz, żebym zlecił mord niewinnych…
– Jak i oni zlecili. To jest zemsta, Anzelm. Może nie zrozumiesz, na pewno nie zrozumiesz, ale… – Hunt nagłym ruchem złapał Preslawny'ego za przedramię, obrócił ku sobie, nachylił się ku niemu. Zaglądał mu teraz prosto w oczy z intensywnością wygłodniałego drapieżcy, oblicze wykrzywiał mu grymas bolesnej żądzy, zęby miał odsłonięte; naprawdę lub w projekcji. Przekazywał Anzelmowi słowa wraz z palącym gardło oddechem. – To jest moja zemsta. Przecież widzisz. Nie ma prawa. Nie ma obyczaju. Nie ma moralności. Nie ma religii. Jest tylko chaos samożywny; są tylko pojedynczy ludzie i to, co między nimi. Proszę cię. Zrobisz to?
– Będzie mi się śniło do końca życia…
– Zrobisz, czy nie?
W glinie, w smole, w melasie. A kiedy miał podnieść się z koi – pół minuty zanim uniósł nogę, dźwignął tors, poruszył ciałem. I krok krótki, niepewny, stopa szorowała ciężko po nagiej, metalowej podłodze. Chwytał się wówczas ścian, sprzętów, w zapomnieniu obiema rękami; a i tak ciskało nim bezwładnie naokoło, tracił oparcie. Woli i cierpliwości starczało, by dowlec się do łazienki; potem musiał długo stać, wparty plecami w zimną grodź, z zaciśniętymi ustami i karkiem sztywnym, nim pociągnął z powrotem do koi. W OVR był zdecydowany, energiczny, żonglował milionami, budował imperia, wypowiadał wojny, anioły dobra i zła wpijały mu się w ramiona długimi szponami, w OVR był Królem Necropolis, miał obie dłonie, prawą jeszcze potężniejszą od lewej, biały halsztuk lśnił na czarnej koszuli, harcap ściągał mocne włosy, obroty kutej srebrem laski rozpędzały dookolne cienie, w OVR był Nicholasem Huntem; w Real Life miał przetrącony kręgosłup.
Z powodu sztormu musiał zatrzasnąć bulaj, stal otaczała go ze wszystkich stron, nie pozostała ni szczelina, najmniejszy otwór, nic – konserwa samotności. Faza krzyku trwała u niego zaledwie kilka minut – teraz cisza. I to nawet nie w dźwiękach; nie taka. Wszak trzeszczał i huczał kadłub frachtowca, ciskany w dół i w górę przez demony morza; wszak grzmiały w jego pustym wnętrzu setne echa uderzeń fal o rezonującą stal; wszak Hunt oddychał i szumiała mu w uszach krew. Ale – cisza. Ale -mrok. I spowolnienie, wielki ciężar na ciele i duszy. Każde drgnięcie mięśni i myśli gaszone do zera. Jak się poruszać, jak żyć…? W glinie, w smole, w melasie. Miała włosy jak światło witraża i oczy jak niebo arktyczne. To pochylenie głowy, półuśmiech wąski – tak odpalała makro nieśmiertelności, mały bug w oesie Pana Boga… Przyłóż czoło do zimnej stali, odejdzie gorączka. Błumm, błummmrr, spadamy w kolejną dolinę morza. Leży na tej koi jak trup, ciało kolebie się bezwładnie do rytmu fal. I tylko prawa dłoń: kciuk, wskazujący, serdeczny palec w górę, palec w dół, pięść.
Ojciec znajdował się w Szpitalu Miejskim w Chicago, pod ciężkim kaestepem i narkozą spychającą go w sen bez marzeń; ale to nie była robota Zespołu, o wypadku kłamali. Ojciec stał się po prostu kolejną ofiarą Tłumu. Miał złamane obie nogi. Zidentyfikowali go po DNAM, nie odzyskał jeszcze przytomności.
Szpital, jako placówka publiczna, był gęsto kryty w A-V. Hunt stanął w nogach łóżka, oparł dłonie o poręcz, nachylił się; patrzył. Ile to lat, od kiedy go widział po raz ostatni? Na żywo – z trzydzieści, od ostatecznego rozstania z matką, ojciec wyjechał wtedy z Polski, wrócił do USA. Ale potem jeszcze czasami przez videotelefon… Tylko że wówczas już bez możliwości zrozumienia, prawdy -już tylko słowa i twarz, przekłamania świadome i nieświadome. Teraz przecież też: bo i OVR, i narkoza… Więc nie dotknie jego duszy. Ale miał nadzieję, że sam obraz, że całość związanych z widokiem ojca skojarzeń wizualnych – że to wystarczy, by odpalić stare makra uczuciowe, otworzyć tamte wrzody pamięci, niech popłynie czarna ropa. Bo dziś tego właśnie mu było trzeba: czerni, czerni najgorętszej, cuchnącej, lepkiej, tej, którą zasadzili mu w głowie jeszcze w dzieciństwie, w niemowlęctwie, jeszcze w inkubie, matka i on, ojciec, nie ojciec, prawdziwy Król-Imperator Necropolis, gdy ją gwałcił, naprawdę i w urojeniu, gdy nienawidził, życzył cierpień, gdy łkał wściekle, gdy śnił. Boże, jego sny, teraz sobie przypominam -krzyczałem niemo, gryząc piąstki…
Читать дальше