Teraz należało tylko sprawdzić, czy drogi zechcą przejąć sterowanie uruchomionym pojazdem. Przypomniałem sobie, że idąc w kierunku miasta, spotkałem pojazd jadący autostradą. Był to wóz techniczny, ale fakt jego poruszania się po drodze znaczył, że sterowanie działa.
Teraz, zrozumiałem, dlaczego lunacy wyłączywszy pojazdy polecili automatom utrzymywanie w porządku dróg. Widocznie chcieli – po powrocie – zastać je w stanie nadającym się do użytku. Świadczyły o tym choćby syzyfowe wysiłki wozów technicznych, naprawiających bezsensownie niszczone oświetlenie ulic na przedmieściach. Więc jednak opuszczając Ziemię liczyli na to, że ich potomkowie odnajdą ją, bezludną wprawdzie, lecz nadająca się do natychmiastowego zamieszkania. W swoich kalkulacjach uwzględnili także ową walkę wandalizmu zdziczałych mieszkańców z mechanicznym uporem automatów.
Równocześnie łatwość, z jaką udało mi się uruchomić pojazd, świadczyła niezbyt pochlebnie o poziomie technicznych umiejętności mieszkańców Ziemi w czasach, gdy opuszczali ją Junacy. Widocznie już wówczas wszelkich napraw dokonywano wyłącznie za pośrednictwem wyspecjalizowanych automatów.
Sterowanie pojazdem było proste. Na pulpicie rozdzielczym znalazłem tylko kilka przycisków; "start", "stop", "w lewo", "w prawo" "na wprost". Szybkość i promienie skrętu narzucała sama droga. Wyjechałem z garażu poprzez tunel prowadzący pod górnym poziomem miasta. Była noc. Światła reflektorów włączyły się samoczynnie, oświetlając puste, rozgałęziające się tunele. Na chybił trafił przejechałem przez kilka z nich, wprawiając się w prowadzeniu pojazdu. Nie miałem z tym najmniejszych trudności. Droga prowadziła mnie bezbłędnie, jedynie na skrzyżowaniach i rozgałęzieniach tuneli należało odpowiednio wcześnie zaprogramować kierunek jazdy. Po kilku próbach stwierdziłem, że można nawet z góry określić kierunki jazdy na kolejnych skrzyżowaniach, naciskając wielokrotnie odpowiednie przyciski. Znając plan dróg, można było zatem od razu zakodować w pamięci pojazdu całą podróż. Być może możliwości pojazdu były jeszcze bardziej wyrafinowane, ale to mnie na razie nie interesowało. Pojazd był niewielki, o owalnym kształcie; górną jego cześć stanowiła przejrzysta kopuła, zapewniająca znakomitą widoczność. Było w nim miejsce dla dwóch osób.
Przemykając pustymi tunelami ulic przedostatniego poziomu, zauważyłem zaledwie paru przechodniów. Wszyscy z zainteresowaniem oglądali się za pojazdem, jakby pierwszy raz w życiu widzieli coś takiego w ruchu. Kiedy zatrzymałem się przy trzyosobowej grupce stojących na chodniku, cofnęli się pośpiesznie do bramy budynku.
Wróciłem do garażu i wyłączyłem pojazd. Odchodząc zauważyłem dwa automaty naprawcze, zbliżające się do niego z wyciągniętymi manipulatorami. W jednej chwili zrozumiałem, co to znaczy: miały w pamięci rozkaz unieruchomienia każdego czynnego pojazdu pasażerskiego. Oprócz nieprzydatnego w tej sytuacji porażacza nie miałem żadnej broni, którą mógłbym je powstrzymać. Ze zgrozą patrzyłem, jak zbliżają się, by zniweczyć owoc mojej pracy. Roboty zatrzymały się w połowie drogi.
W pierwszej chwili miałem zamiar wyprowadzić pojazd na ulicę, lecz od razu zrezygnowałem z tego pomysłu. Miasto działało konsekwentnie. Zgodnie z programem mój pojazd zostałby pewnie natychmiast odstawiony na właściwe miejsce przez automaty porządkowe…
Rozejrzałem się po garażu. Naliczyłem sześć robotów, stojących bezczynnie w różnych miejscach rozległego pomieszczenia. Co robić? Jak je wyłączyć? Nie mam pojęcia, czy to w ogóle możliwe. I nagle, w jednej chwili znalazłem rozwiązanie. Wyskoczyłem z pojazdu i szybkim ruchem porwałem wiszący na ścianie plazmowy aparat do cięcia metalu. Kabel zasilania był na szczęście dostatecznie długi. Włączyłem aparat i w ciągu kilkunastu sekund odciąłem głowy dwóm robotom, które znów rozpoczęły wędrówkę w stronę mojego pojazdu. Zatrzymały się z opuszczonymi bezwładnie manipulatorami. Potem zrobiłem to samo z czterema pozostałymi automatami i zgasiwszy palnik szybko wyszedłem z garażu. Drzwi zamknęły się za mną samoczynnie.
Teraz dopiero dotarło do mojej świadomości, że po tym, co zrobiłem, stałem się naprawdę obywatelem tego miasta… Tu po prostu nie można było inaczej, jeśli chciało się w czymkolwiek przeciwstawić zamysłom twórców miasta, cieleśnie nieobecnym, lecz wciąż narzucającym swą wole zapisaną w mózgu molocha…
Jak należało nazwać postawę mieszkańców tego miasta? Czy byli anarchistami? Anarchia wbrew pozorom nie potrafi istnieć bez władzy i porządku, któremu się przeciwstawia. Pozbawiona obiektu działań anarchia umiera albo szuka sobie nowego przeciwnika. Społeczeństwo nie może być zbiorem anarchistów, bo wcześniej czy później uformuje się z tego jakiś porządek, jakiś mniej lub bardziej wynaturzony układ stosunków.
W tym mieście nie było władzy, a raczej była, lecz nieuchwytna, nieosobowa. Mark i jego towarzysze nie dawali odczuć mieszkańcom miasta, do jakiego stopnia mogą nimi kierować. System sterowania miastem, przejawiający się w działaniu jego elementów, był jeszcze bardziej niewidoczny dla oczu mieszkańców. W tej sytuacji jedynymi realnymi przeciwnikami, których można by obwiniać i karać za bezsens egzystencji – byli inni ludzie, równie uwikłani w ten sam bezsens, lecz słabi, a wiec znakomicie nadający się na przeciwników.
Wydawało mi się teraz, że lepiej zrozumiałem istotę konfliktu pomiędzy poszczególnymi grupami społeczeństwa miasta. Ale być może zbyt mało wiedziałem o nich, by zgłębić do końca ten problem.
Któregoś dnia, wędrując poprzez dolne poziomy z. Sandrą przytuloną do mojego ramienia, stanęliśmy niespodziewanie przed gmachem Teatru Muzycznego, gdzie spotkałem ją po raz pierwszy. Gdy wchodziliśmy do wnętrza, zapytałem, kto nauczył ją grać na harfie. Spojrzała na mnie lekko zdziwiona, jakby nie rozumiejąc. Dopiero gdy za kulisami sceny wskazałem na instrument i ponowiłem pytanie, uśmiechnęła się.
– To było dawno. Pamiętam, że kiedyś… Pewna kobieta uczyła mnie tego, a potem przychodziłam tu sama, próbowałam…
– Kim była ta kobieta?
– Nie wiem. Spotkałam ją kiedyś. Tu, w mieście… Potem jeszcze kilka razy.
– Kiedy to było?
– Chyba bardzo dawno… Tak dawno, że nie pamiętam… Może byłam wtedy zupełnie mała?
– A później nie widziałaś się z nią?
– Ja naprawdę nie wiem, kiedy ostatni raz ją spotkałam. Pokazała mi, jak się gra, prowadziła moje dłonie. To było bardzo piękne. Przychodziłam tu później sama, kiedy… kiedy nie mogłam już wytrzymać tam, na górze.
Usiadła przy instrumencie. Jej palce przebiegały po strunach z taką wprawą, że trudno było uwierzyć, iż biegłość ta jest wynikiem zaledwie kilku lekcji i własnych ćwiczeń. Czyżby więc owa kobieta, która uczyła małą dziewczynkę gry na harfie, była jakąś przebitką utraconej pamięci, obrazem pierwszych lekcji muzyki z wczesnego dzieciństwa? Chciałem w to uwierzyć, chciałem uczepić się czegoś, pociągnąć za jakąś nitkę jej pamięci, by wywlec z powłoki, którą stanowiła Sandrą, skrytą w niej osobowość Yetty… Nie udało się jednak zrobić ani jezdnego kroku naprzód. Te nikłe okruchy dawnej pamięci rozsypały się, nie dając się złożyć w trwały motyw.
Wychodząc z teatru, skierowałem się bezwiednie w stronę zejścia na drugi poziom, skąd można było dotrzeć do włazu nad dachem Instytutu. Nie zdając sobie z tego sprawy, dotarłem tam w zamyśleniu, którego Sandrą nie przerwała ani jednym słowem. Zatrzymałem się nad otwartą studzienką. Sandrą spojrzała na mnie i sądząc, że chcę przepuścić ją przodem, zaczęła zstępować w głąb po szczeblach rdzawej drabinki. Po chwili zniknęła mi z oczu, więc pospieszyłem za nią. Gdy zszedłem, stała na środku hallu górnego piętra gmachu, u szczytu schodów wiodących w dół. Patrzyła pytająco. Skinąłem głową. Zaczęła zwinnie zbiegać po kolejnych ciągach schodów, a ja z trudem nadążając schodziłem za nią. W piwnicy na dole spojrzała z wahaniem w obie strony korytarza, świecąc ręczną lampką. Pod ścianą tuż obok niej przemknęło kilka szczurów. Popatrzyła za nimi bez lęku czy odrazy, raczej z zaciekawieniem. Ruszyła w stronę, gdzie pobiegły, i idąc ich śladem dotarła do zejścia wiodącego na niższy poziom piwnic.
Читать дальше