– Pan też sam? – zapytał Leo wyciągając puchar. – Może się razem napijemy?
– Z przyjemnością. – Nieznajomy uśmiechnął się dolną połową twarzy. – Właściwie to już wychodziłem. – Wypił wino jednym haustem i wstając dodał: – Dziękuję panu. – Dążąc ku wyjściu nie odwrócił się ni razu, tylko lekki skręt głowy tuż przy drzwiach wskazywał, że spojrzał w lustro.
Sclavus nie tracił czasu. Szybko przebiegł gospodarczy corridor i wypadł na wąski perystyl otoczony siedmiopiętrowymi insulami. Dzięki uprzedniemu przestudiowaniu topografii okolicy wiedział, że za kolejnym patio znajduje się niewysoki mur. Przesadził go, potem przebiegł jeszcze parę schodów. Nieznajomego nie było. Skręcił gdzieś? Bramy domostw robiły wrażenie zamkniętych na głucho. Szmer za plecami. Zareagował błyskawicznie. Przypadł do ziemi czując koło ucha świst naboju z pneumatyka. Padając, sam strzelił. Zwierzęcy skowyt. Ciało napastnika osunęło się na ziemię…
"Za celnie strzelam" – Leontias zaklął cicho. – W kieszeni trupa znalazł plakietę vigiliancką z Posterunku Nadrzecznego. "Cholera, zabiłem glinę" – przemknęło mu. Jedyną pociechą było, że vigiliant nie zamierzał go śledzić, lecz zabić, a to dowodziło, że nie był jedynie stróżem prawa.
Słowianin długo kluczył, zanim skierował się w stronę swojej kryjówki. W hosteliku zastał komplet przyjaciół – Dię, dottora Darni, Gurusa. W obraźniku leciały wiadomości. Uwagę Leo przykuła informacja o topielcu wyłowionym z rzeki Zielonej. Rzut oka wystarczył. Zmarłym był Geron, były sekuryta…
– Robi się gorąco, co, wodzu? – zapytał Gurus.
Ranek przyniósł kolejną kłopotliwą wiadomość, najemnik Flaccus za sprawą wysokiej kaucji wpłaconej przez biuro adwokackie Tarantiona, jedną z najbardziej liczących się firm prawniczych, już znalazł się na wolności. Iudex elementaris dał wiarę zeznaniom Flaccusa, iż był jedynie samotnym przechodniem, mercursem z Ultimy w podróży za interesami, który zwabiony krzykami dochodzącymi z cenaculi Kaliope pospieszył jej z pomocą. Wersję potwierdzili vigilianci, którzy przybyli na miejsce po pierwszych strzałach. Zeznali zgodnie, że Flaccus wbiegł do mieszkania już po walce i jedynie spłoszył mordercę, który został zastrzelony podczas próby ucieczki. Na korzyść najemnika przemawiał brak broni (zabrał ją Leontias), zaś całość strzelaniny media określiły mianem typowych porachunków w kręgach półświatka.
– Trzeba zatem będzie porozmawiać z mecenasem Tarantionem i ustalić, kto kazał mu wyciągnąć siccara z pudła – stwierdził Leo. – W tej chwili to nasz jedyny trop.
– Chętnie się tym zajmę – zaproponował dottor, którego nie podstrzygana broda zmieniła w ostatnich dniach nie do poznania…
cdn.
Piętnastego żeńca, czy jak mawiano niegdyś w wigilię św. Chloe, nagły ruch na skrzyżowaniu Głównej Sztolni i Odos Arymaneos zwrócił uwagę nielicznych turystów odwiedzających Dolną Akropolię, stolicę imperium ekumeńskiego. Tubylcy byli przyzwyczajeni. Grupki tumanantów snuły się leniwie, czekając na sekundę, to jest porę, w której otwierano stoiska z pastylkami stymulującymi. Kilometrowych kolejek nie zaskakiwały ani pancerne szybkogony, ani automatycznie spadające żaluzje w górnych oknach wychodzących na Aleję Arymana. Zaraz pojawiły się kohorty wrotkowych afegastów, zaganiające ludzi ku bramom i pasażom. W miejsce niezorganizowanych przechodniów pojawili się uczniowie z chorągiewkami w dłoniach i kobiety w ludowych strojach ekumeńskich, z dziećmi na rękach.
Wkrótce na Supeł, jak nazywano centralny splot chodników i sztolni podziemnej stolicy, spłynęła lawina przejrzystych luxpędników, które nie zwalniając przemknęły chyżo pośród powiewającego i skandującego społeczeństwa, by zniknąć w przysadzistej gardzieli Areopagu. Człowiek spostrzegawczy i wysoki przy odrobienie szczęścia mógłby, wychyliwszy się ponad ramionami wrotkarzy, dostrzec siwowłosych starców siedzących we wnętrzu pędników, w towarzystwie heterarek i falangierów ochrony osobistej.
– Czy coś się stało? – Zabłąkany przybysz z Wandalii, nieświadom miejscowych obyczajów, szeptem zapytał zażyłą jejmość unieruchomioną obok niego.
– Normalnie. Wtornica.
– Nie rozumiem.
Wzruszyła ramionami i zamilkła. Obcy musiał być szpiegiem. Każdy swój wiedział, że o tej porze, w każdą drugą wtornicę miesiąca, do siedziby Starego Areopagu zjeżdżał się cały Oligarchat na swoje posiedzenie.
Nominalnie Ekumena była demokracją – rządziła nią Rada Dwustu i Zgromadzenie Demosu. Jak przed wiekami wybierało ono archontów, strategów i tesmotetów. Faktycznie jednak cała władza spoczywała w rękach dwunastu hierarchów, szefów Arymantei, która choć de iure nie istniała, swoimi tajnymi strukturami niczym dendrytami obejmowała cały organizm greckiego mocarstwa.
Wszechekumeńska Arymanteja, podobnie jak eforia nadzorująca "szarą straż" (również nie istniejącą formalnie, prawa i porządku mieli strzec tak zwani obrońcy ludowi), stanowiły jądro Ekumeny. Właściwie można powiedzieć: od 1435 roku były Ekumeną. Po trzech czwartych wieku tego władania Ekumeńczycy byli przekonani, że ich los nigdy się nie zmieni. I przyjmowali to potulnie. Nie zbuntowali się nawet, kiedy groźba użycia broni nuklearnej skłoniła oligarchów do budowy Dolnej Akropolii. "Wojna, za sprawą zmowy złowieszczej Wandalii ze zdradliwą Federacją – szczekały multifoniki – może nastąpić w każdej chwili. Obywatele drążąc tunele i realizując ideę Lizandra, Nurriego i Periandra budujecie nam wszystkim świetlaną przyszłość. Kto nie kopie, jest wrogiem. Wrogów należy eliminować".
Czy ktoś jeszcze wierzył w podziemny raj, teraz, kiedy coraz częściej zaczynały się zapychać kanały wentylacyjne, a stałe przydziały aprowizacyjne malały? Nikt nie badał tej kwestii. Zresztą Ekumeńczycy nawet nie wyobrażali sobie, że może być inaczej.
Pasażer ostatniego luxpędnika Antygon Leartonik miał siedemdziesiąt cztery lata. Siwa grzywa opadająca misternymi splotami na ramiona nadawała mu charakter lwa. Twarz miał czerstwą, zdrową, tylko nos pełen krwistych żyłek zdradzał predylekcję do miejscowych win. Oczy małe, głęboko osadzone, ale chytreńkie zdradzały bezustanną czujność. Choć w hierarchii arymantejskiej był dopiero na trzecim miejscu, uważano go za najważniejszego. Numerem pierwszym był stary Hipparch. Mimo swoich siedemdziesięciu dziewięciu lat wciąż dzierżył w dłoniach cugle armii. Tajną policją zarządzał Tajgenis (nr 4), stróżem prawa i kadr był Arystobulos (nr 2). A jednak to Antygona, noszącego skromny tytuł Archiwariusza, bano się najbardziej. Prawdopodobnie hierarchowie pamiętali, jak przed paroma laty złamał karierę młodemu Eumentesowi, który wskoczywszy na stolec archontabasileusa chciał, jak twierdził, wydobyć Ekumenę na światło dzienne.
Biedny Eumentes – powtarzał często w zaufanym gronie Leartonik. – Chcieć dobrze w złym momencie to gorzej niż chcieć źle w dobrym.
Jak zawsze między kolanami hierarchy spoczywała czarna teczka, esencja jego władzy. Imię władzy bowiem brzmiało: informacja. Tylko Antygon dysponował menscompterem z aktami wszystkich Ekumeńczyków. Z ich teraźniejszością, przeszłością i (raczej) przyszłością.
Tylko trzy wartownie oddzielały reprezentacyjne pomieszczenia Areopagu, teoretycznie najwyższej władzy Ekumeny, od sali tajnych posiedzeń hierarchów arymantejskich. Niska komnata o kolebkowym sklepieniu, pokryta ciemną boazerią, z której zdążyły poschodzić złocenia, sprawiała przygnębiające wrażenie.
Читать дальше