Potarmosiłem Krakusa, uściskałem Marthę. Pogłaskałem brzuszek z juniorem. Nie brałem pod uwagę, że przyszła latorośl może być córką. Szofer doktora Rode zatrąbił.
I tak to wszystko zakrzepło w mej pamięci. Pawilony wśród kwiatów, dziewczyna w bieli i różu, i wielki pies u jej nóg. Nie wiem dlaczego przypomniał mi się wtedy inny świat. Mazowiecki kapuśniaczek, winda w akademiku na ulicy Żwirki i Wigury ze zbitą żarówką i autobus na lotnisko Okęcie.
“Jest. Marindafontein. Ziegler".
Te trzy słowa przypomniały mi się nagle, kiedy wałęsając się po stołecznej ulicy stanąłem twarzą w twarz z hotelem Gwiazda Południa. Było wczesne popołudnie. Doktor Rode dał mi trochę czasu i pieniędzy na jakiś prezencik dla Marthy. Swoją drogą ów szorstki w obejściu mężczyzna zaakceptował mnie całkowicie jako członka rodziny. Do umówionego spotkania pozostało mi trochę czasu. Przespacerowałem się dwukrotnie przed fasadą hotelu, nowoczesną, drapowaną roślinnością i z mosiężną płaskorzeźbą Juliusza Verne'a opodal wejścia.
Zastanawiałem się, czy ów Denis Burton ciągle jeszcze czeka na sygnał w apartamencie 333? Niczym ściągany magnesem, albo – lepsze określenie – jak ptak hipnotyzowany przez węża, okrążyłem trawnik i wszedłem do wnętrza.
– Czym mógłbym panu służyć? – obok mnie wyrósł cień w liberii.
– Chciałbym… chciałbym… szukam pewnej damy – wykrztusiłem.
– Nie udzielamy informacji o naszych gościach, proszę pana.
– W takim razie chciałbym zadzwonić – bąknąłem.
– Proszę żeton, automat jest na prawo.
Wykręciłem trzy trójki. Sygnał. Nikt nie odbierał, zapewne lokator wyprowadził się. Podszedłem do lady recepcyjnej zwrócić żeton. W tym momencie wszedł szparkim krokiem czterdziestoletni mężczyzna o białych jak mleko włosach i szczupłej twarzy ozdobionej rogowymi okularami.
– Czy była jakaś wiadomość dla mnie? – rzucił niedbale.
– Nie, mister Burton – powiedział recepcjonista.
Drgnąłem i zawahałem się. Denis Burton omiótł wzrokiem całe pomieszczenie nie omijając mojej postaci, przez moment czułem się jak u Roentgena, po czym skierował się w stronę windy. Miałem ochotę zatrzymać go. Zabrakło mi odwagi.
Zadzwonię z miasta, przekażę te trzy słowa. Po co mam się w to mieszać. Wyszedłem na zewnątrz. Do wyznaczonego spotkania z doktorem Rode pozostało jeszcze pół godziny. Ruszyłem wolno chodnikiem gapiąc się na wystawy. Jako przybysz z innego regionu płatniczego nie potrafiłem jeszcze na dobre przywyknąć do ogromu bogactwa i nieprawdopodobnej nadwyżki towaru nad zapotrzebowaniem. Nie zauważyłem sunącej za mną limuzyny, dopiero gdy uchyliły się drzwiczki i wyskoczył przede mną jakiś drab machający legitymacją, zorientowałem się, że nie jestem samotną jednostką w tłumie.
– Policja. Pan podjedzie z nami…
Zdanie nie zostało dokończone. Funkcjonariusz zwinął się z bólu, a mnie czyjaś ręka gwałtownie pociągnęła w bok. Zawył klakson. Wessało nas jakieś podwórko.
– Szybciej! – wołał mój wybawca.
– Pan Burton?
– Nie ma czasu na prezentacje.
Przeskoczyliśmy przez jakąś barierkę, potem przebiegliśmy dwie uliczki, wreszcie wskoczyliśmy do zaparkowanego wozu.
– Zgubimy durni!
Zdarł siwą perukę. Pozbył się rogowych okularów. Manewrując kierownicą, drugą ręką potargał czuprynę metalicznoczarnych włosów. Potem wyciągnął ze schowka miękki kapelusz i ciemne okulary przeciwsłoneczne.
– Na razie włóż to… Niczego nie rozumiałem.
– W jaki sposób domyślił się pan, że ja właśnie…? – dopytywałem się.
– Wieloletnia praktyka. Poza tym od razu zauważyłem, że jesteś śledzony przez ludzi z sekcji M/t.
– Ja śledzony?
– I to bardzo starannie. Mieliśmy szczęście, że zabrakło ci odwagi zwrócić się do mnie osobiście. Tam w holu mieliśmy słabe szansę. Ale do rzeczy, kto cię przysyła?
– Hindus imieniem David… Ale to dłuższa historia – jąkając się, jakbym dopiero wczoraj nauczył się angielskiego, zrelacjonowałem Burtonowi wydarzenia pamiętnej nocy, pomijając tylko parę naprawdę drobnych szczegółów.
– Przykro mi z powodu śmierci pańskiego przyjaciela – zakończyłem.
Mocno zacisnął szczęki.
– Koszty handlowe. Zresztą ja również nie znałem go osobiście – dodał. – Co ci polecił przekazać?
– Trzy słowa: “Jest. Marindafontein. Ziegler".
Oczy Burtona rozbłysły.
– Brawo, chłopcze. Nie masz pojęcia, jak nam pomogłeś. Teraz tylko jak najszybciej do granicy.
– Do granicy? Ależ ja muszę szybko wracać, mój stryj czeka na mnie i pewnie już się niepokoi.
Wesołe iskierki zatańczyły w oczach mego rozmówcy.
– Synku, zapomnij o stryju, już nigdy nie spotkasz się z nim. Przynajmniej tu w RPA. Jesteś spalony. Sekcja M/t wie już, że przekazałeś dalej wiadomości od Davida. Prawdopodobnie jesteśmy teraz najbardziej poszukiwanymi ludźmi w tym ślicznym kraju. Ale to nie szkodzi. Poradzimy sobie.
– A Martha, moja Martha…?
– Nie sądzę, żeby jej coś groziło. I daję słowo, spotkacie się i to niedługo, w nowym, w nowym – powtórzył z naciskiem – lepszym świecie. A na razie zachowaj spokój. Jeszcze dziś przejedziemy do Mozambiku…
– Przez zieloną granicę?
– Nie chłopcze, całkiem normalnie jak przystało na dyplomatów. Oficjalnie jestem tu delegatem Ogólnoamerykańskiego Kongresu Ochrony Środowiska. W moim prawdziwym wcieleniu mam immunitet i nazywam się Burt Denningham.
Pod koniec dziewiętnastego wieku krążyły, nawet w sferach naukowych, całkiem poważne opinie, że fizyka osiągnęła kres swoich możliwości. Podstawowe prawa rządzące materią i energią – mówiono – zostały zbadane, teraz można je wyłącznie rozwijać, wdrażać, uzupełniać. Brzmiało to wiarygodnie i ściśle jak przystało na Wiek Rozumu.
Niespodzianką, która w efekcie miała skruszyć ten szacowny gmach nauki, okazały się odkrycia Becquerela, Roentgena, później małżonków Curie. Wraz z odkryciem promieniotwórczości zawalił się schematyczny porządek naukowy, a w dalszej kolejności – filozoficzny. Nastał czas względności. Otwarta została puszka Pandory, rozwinięto lont ewentualnej destrukcji świata, tak w przenośnym jak i dosłownym znaczeniu tego słowa. Kiedy pani Skłodowska urabiała ręce po łokcie w rudzie uranowej, na odległym archipelagu rodzili się ci, których w wieku dojrzałym zaskoczyć miał sierpniowy poranek w Hiroszimie…
Ale i zadufany w sobie wiek dwudziesty miał skończyć się niespodzianką. Kiedy wydawało się, że znów nauki ścisłe stanęły przed możliwością wniknięcia w dalszy mikro – lub makrokosmos, kiedy na porządek dzienny wkroczyły dramatyczne wyzwania ekologii i załamały się podstawowe teorie społeczne i polityczne, ludzkość otrzymała nieoczekiwany podarunek.
Czy ktoś coś przegapił, czy też pomógł przypadek? Wynalazek mógł zaszokować. Równie niezwykłe byłoby odkrycie żywego mamuta w Lasku Bielańskim. Inna sprawa, że nikt nigdy go tam nie szukał. Oficjalna nauka boi się jak diabeł święconej wody posądzenia o szamaństwo, nienaukowość. ryzykanctwo.
Wszystkie wielkie ośrodki uniwersyteckie, poligony wojskowe, agendy NASA czy radzieckie instytuty, są w mniejszym lub większym stopniu kontrolowane. Przeplatają się macki wywiadów, szpiegowskie satelity szperają dzień i noc. Naprawdę trudno jednej z wielkich, ubiegających się o prymat stron, zdobyć miażdżącą przewagę, wymyślić coś, czego natychmiast nie kontrolowałaby druga strona.
Читать дальше