– To miłe – uśmiechnął się Ziegler.
– Wiążą się z tym pewne niedogodności, przeprowadzka, praca w obiekcie tajnym, ale mam nadzieję, że zarówno sprzęt, jak i towarzystwo, które pan tam zastanie, będzie co najmniej satysfakcjonujące. I niech pan nie myśli, że zwracamy się z taką propozycją do każdego.
– Dziękuję – jeszcze raz uśmiechnął się Roy. – Rozumiem jednak,
że nie dostanę dużo czasu do namysłu.
– Nie – odpowiedział krótko Maarens. Jego milczący towarzysz nie przestawał bawić się szklanką. – Tu może pan zapoznać się z warunkami finansowymi. Na drugim druku ma pan niezbędne ograniczenia. Trzy lata izolacji od rodziny… Ale, zdaje się, że nie jest pan zbyt rodzinnym człowiekiem, profesorze Ziegler.
Naukowiec zajął się lekturą.
– Chciałbym tylko zapytać…
– Pan wybaczy. Czekamy jedynie na odpowiedź: tak lub nie.
– A gdybym powiedział nie?
– Żaden problem. Pozostaje wszystko po staremu. Nie było naszej rozmowy.
Milczący towarzysz wstał i przesuwał palcem po kolorowych grzbietach książek i naukowych periodyków. Zieglerowi przyszło do głowy, że drugi przybysz włącza się do rozmowy, gdy pada słowo nie. Zresztą nie miał zamiaru wymawiać tego słowa.
– Propozycja jest interesująca – powiedział. Maarens uśmiechnął się całą twarzą z wyjątkiem oczu.
– A zatem tak?…
Musieli przelecieć dobry kawał kontynentu, ponieważ jednak kabina pasażerska śmigłowca pozbawiona była okien, Ziegler nie miał możliwości sprawdzenia, w jakim kierunku się udają. I gdy wehikuł osiadł wreszcie na twardym gruncie, mogli znajdować się równie dobrze pod Durbanem, na pograniczu Namibii czy w okolicach Kimberley… Właz otworzył się automatycznie i równie samoczynnie rozciągnęły się składane schodki. Naukowiec przygotowany był, że wyląduje na lotnisku lub, w najgorszym wypadku, na skrawku oszańcowanego stepu. Zaskoczenie. Znajdował się na niewielkim placyku przypominającym dziedziniec renesansowych pałaców. Może zresztą był to pałac. Dookoła ciągnęły się trzy piętra podcieni skąpanych w tropikalnej roślinności. Opodal biła fontanna, w głębi na tarasie rozstawione leżaki i parasole wskazywały raczej na luksusowy ośrodek wypoczynkowy niż na tajną bazę. Poza Zieglerem odwłok śmigłowca wypluł jeszcze dwa kontenerowe sześciany, które przechwycił gładko automatyczny wózek i odjechał z bagażem w stronę niskich, żelaznych drzwi. Przez cały czas pilot nawet nie wyjrzał przez hermetycznie zamknięte okienko. Rozległ się mocny gwizd, silnik wzmógł obroty, i żelazna ważka wystartowała w drogę powrotną.
Wcześniej z obramowania fontanny podniosło się dwóch mężczyzn, wydelegowanych najwyraźniej na powitanie nowego. Starszy, o dobrotliwym wyglądzie prowincjonalnego medyka, lub, mówiąc mniej dostojnie, dobrze wypasionego tucznika, wyciągnął do przybysza krótką, wypielęgnowaną łapkę.
– Witamy w Ogrodzie Nauk, profesorze Ziegler.
Drugi był szczuplejszy i młodszy, a lisia, wąska twarz, której czujny wyraz podkreślały trójkątne, gęste brwi, od razu wydała się Zieglerowi znajoma. Któż zresztą nie poznałby Silvestriego – “człowieka, który okantował Amerykę", jak okrzyknęły go dzienniki i serwisy telewizyjne w czasie popisowego procesu.
– Rada Trzech poleciła nam pomóc szanownemu koledze w adaptacji -ciągnął grubasek. Nazywam się Landley, Edward Aberdeen Landley – przedstawieniu towarzyszyło silne potrząsanie ręką – doktora Silvestriego nie muszę chyba panu przedstawiać. Jak udała się podróż?
– A to była jakaś podróż, nie zauważyłem – zażartował Ziegler. Naukowcy roześmiali się.
– Może na początek coś orzeźwiającego – w ręku Landleya pojawiła się puszka wybornego transyalskiego piwa.
– Nie używam – pokręcił głową były alkoholik – zastanawiam się tylko, co się stało z moim bagażem?
– Zapewne czeka już w pokoju, dokładnie przejrzany i przekartkowany – poinformował Silvestri. – Może właśnie zaczniemy od zaprowadzenia do apartamentu. Zobaczy kolega, jak tu u nas ładnie.
– A gdzie ja właściwie jestem? – Roy wyartykułował zdanie, które chodziło mu od dłuższej chwili po głowie. – Możecie mi to panowie zdradzić?
Uśmiech znikł z twarzy witających, a Silvestri powiedział poważnie.
– Nie.
– Jak to?
– Sami chcielibyśmy wiedzieć.
Jeśli istniał kiedykolwiek na świecie raj, to wspólnota, w której wylądował Ziegler miała być jego najdoskonalszym naśladownictwem. Organizatorzy uczynili wszystko, co ich zdaniem, miało przyczynić się do komfortu i dobrego samopoczucia badaczy. Pracownicy służb tajnych Republiki wiedzieli, o dziwo lepiej niż kto inny, że wydajność produkcyjna twórców tylko w części zależy od środków technicznych i gaży. Że istnieje coś takiego, jak klimat międzyludzki, atmosfera, bodźce psychiczne – a te zapewnić może jedynie rywalizacja i koleżeństwo oraz umiejętne przeplatanie czasu pracy z relaksem.
A jeszcze dochodziła do tego konieczność takiego wymoszczenia klatki, aby klatka wydawała się rozkosznym azylem. Stworzone więc zostało idealne miejsce dla myśli i rekreacji, surrealistyczna krzyżówka Akademii Platońskiej i wesołego miasteczka, parnasu i lupanaru. Rychło Ziegler miał się przekonać, jak mylące było pierwsze wrażenie. Tonący w zieleni dziedziniec i okalające go na podobieństwo starego klasztoru krużganki stanowiły jedynie naskórek Centrum. Wewnątrz zabudowań, w korytarzach i wielopiętrowych podziemnych labiryntach, kryły się doskonale wyposażone laboratoria, biblioteki mikrozapisów, stale uzupełniane, nie ustępujące zbiorom Biblioteki Kongresu czy Uniwersytetu Łomonosowa… O kuchni można by pisać tygodniami i zrodziłoby się drugie dzieło miary “Filozofii smaku", a archiwum wideo zawierało wszystko co wyprodukowano od Meliesa po Formana, z obficie zaopatrzonym dziełem porno włącznie.
Wszystko to dopiero czekało na Zieglera, który nawet miał zakosztować uroków egzystencji Marco Polo w gościnie u Alicji w krainie czarów.
Ze stylowej loggi weszli do windy, sześciennego pudła zdolnego przemieszczać się tak w pionie jak w poziomie. Silvestri wybrał numer osiemdziesiąt jeden, który, jak poinformował, miał być osobistym symbolem Roya.
– Aż tylu nas tu jest? – zdziwił się przybysz.
Landley najwyraźniej nie dosłyszał pytania, ponieważ w ogóle nie odpowiedział, natomiast Silvestri mruknął po dłuższej pauzie:
– Naukowców jest około pięćdziesiątki. Osiemdziesięciu przewinęło się w sumie przez parę lat. Oczywiście personelu pomocniczego jest dwa razy więcej.
– Aha, a ta trzydziestka skończyła kontrakt i powróciła do domu?
– Jesteśmy na miejscu – Landley przepuścił przodem Zieglera.
Apartament składający się z czterech mniejszych pomieszczeń i obszernego liyingu ze szklanymi drzwiami wychodzącymi na krużganek, sprawiał sympatyczne wrażenie. Do sypialni przylegał pokój kąpielowy z paroosobową wanną i kabiną prysznicową; gabinetowi towarzyszyła służbówka, czy jak kto woli, pokój asystenta-ordynansa.
Na progu przywitał Roya młody, śniady mężczyzna w białym dresie, który ukłonił się przybyłym z wyszukaną, wschodnią elegancją.
– Jestem Daud Dass i z przyjemnością będę spełniał wszystkie pańskie polecenia, sir.
– Did jest doskonałym fachowcem od aparatury laboratoryjnej, a poza tym to prawdziwa złota rączka, jest pan szczęściarzem, Roy – powiedział Landley.
W wazonach stały świeże kwiaty, na półkach tłoczyły się książki, wśród których dominowały ulubione tytuły Zieglera. Przez moment zdawało mu się, że widzi własną półkę z pokoiku w Princeton. Ktoś, kto przygotowywał tę kwaterę, musiał naprawdę wszystko wiedzieć o lokatorze.
Читать дальше