Ograniczenie inspektora objawiło się między innymi w buchalteryjnej wręcz ścisłości. Wypytując o incydent, żądając pokazania pozwolenia na broń, komisarz nie miał go ze sobą, upoważnienia z pracy – nic takiego nie istniało, interesował się wyłącznie przebiegiem zajścia: Kto zaczął strzelać, dlaczego? Wszelkie próby zejścia na inny temat – kontakt z Europą, Departamentem Obrony lub CIA, było zbywane słowami: Dobra, dobra…
W którymś momencie Bonnard nie wytrzymał.
– Kretynie, czy nie rozumiesz, że za chwilę możemy mieć trzecią wojnę światową lub coś w tym rodzaju, jeśli natychmiast nie porozumiem się z moją centralą? – wrzasnął.
Żuchwa kłapnęła bezlitośnie.
– Przedstawicielem waszej centrali jest właśnie osobnik, którego próbowaliście uśmiercić i ten drugi, który leży na korytarzu…
– To byli zdrajcy na żołdzie wroga!
– Każdy może tak powiedzieć. Trzymajmy się faktów.
– Co szkodzi panu uruchomić podany przeze mnie kontakt?
– I wywołać międzynarodowy skandal? Zresztą, na czym polegać ma to niebezpieczeństwo?
– Nie znam szczegółów, wiąże się ono z wystrzeleniem nowej załogi laboratorium kosmicznego California… i z tutejszym konwentem Zielonych.
– To tylko przypuszczenia, domysły. Co realnie ma zagrozić?
– Przesłuchajcie Levecque'a, złapcie osobnika nazwiskiem Gardiner, który jest zameldowany w hotelu Plazza.
– Red Gardiner?
– Właśnie.
– Dobry pomysł. Mamy aresztować posła do brytyjskiej Izby Gmin. A może wybrać się jeszcze do Rzymu i internować papieża? Musi pan odpocząć, Bonnard, czy jak tam pana zwą.
Marcel dyszy jak ryba wyrwana z jej naturalnego środowiska. Oczy wyszły mu z orbit, a żyły nabrzmiały. W poszukiwaniu argumentów wodzi wzrokiem po całym pozbawionym okien pokoju do przesłuchań.
– Żądam umożliwienia kontaktu…
Nie kończy. Całe pomieszczenie gwałtownie pogrąża się w mroku. Ogarnia ich aksamitna czerń. Inspektor po omacku łapie za telefon… Co u diabła?
W pokoju opodal, gdzie przesłuchiwany jest Levecque, gwałtownie milknie cicho grające radio. Dwaj wyżsi funkcjonariusze zajmujący się profesorem nawet tego nie zauważyli. Po chwili jednak odzywa się intercom. Jeden z oficerów wychodzi. Gdzieś w mieście zawyła syrena. Potem druga. Niepokój wartownika, dziwne mrowienie w kończynach Levecque'a. Po dobrym kwadransie zjawia się oficer…
– Będziemy na razie musieli przerwać, panie Levecque. Mamy kłopoty w mieście.
– Coś poważnego? – pyta profesor tonem, jakim zwróciłby się do dystyngowanej damy pytając o zdrowie jej ratlerka.
– Przerwa w dopływie prądu. Prawdopodobnie awaria elektrowni atomowej pod Fort Lauderdale… Chociaż nie można wykluczyć… – oficer milknie, jakby zorientował się, że mógł powiedzieć za dużo. – Jest pan naturalnie wolny, profesorze, ale proszę nie opuszczać miasta.
Levecque niespiesznie podnosi się z krzesła. Cały wsłuchany jest w gwar miejski, w odległe wycie syreny, zupełnie tak jakby spodziewał się usłyszeć w zgiełku dźwięk trąb archanielskich.
Kiosk Mątwy 16 niczym płetwa rekina wystawał z lazurowej toni laguny. Zaimprowizowany trap prowadził na pokład łodzi. Wokół krzątali się marynarze przygotowujący jednostkę do rychłego wypłynięcia, co według wszelkich prognoz, miał umożliwić wieczorny przypływ i nadciągająca burza. Komandor Bowling, wyświeżony, w paradnym mundurze, towarzyszył Maggi i Zieglerowi, który wyglądał zaskakująco trzeźwo, tylko mówił odrobinę wolniej i co jakiś czas domagał się “kapeczki".
– Kobiety zawsze potrafią namówić nas do grzechu – pokpiwał komandor.
– Tylko nie zawsze do grzechu dochodzi – pomyślał ponuro Roy, po raz tysięczny zadając sobie pytanie – co mnie podkusiło? Dość spokojnie przyjął polecenie zdania komendy córce Denninghama, zadowolony, że choć częściowo będzie mógł przydać się w akcji.
Już dawniej zapoznano się z zabezpieczeniem tymczasowej bazy. Nabrzeże obsadzał batalion ochrony, wyposażony w komplet broni mogącej poskromić każdy atak z lądu czy powietrza. Na łodzi stacjonowało kilkudziesięciu marynarzy. Aktualnie trzech z nich pilnowało trapu. Gdy mijali ich goście, jeden podszedł, aby obszukać Zieglera. Bowling zgromił go.
– Daj spokój, Mikę.
– Nie, to jego obowiązek! – zaprotestował Roy.
Wartownik poprzestał na kilku ruchach wykrywaczem metalu. Bez dalszych przeszkód weszli na pokład.
Daud Dass, czy jak chętnie określał się w duchu “jego irlandzka karykatura", przemierzył rączo centralny korytarz kosmicznej stacji. Z tyłu pozostał Silvestri i uruchomiony emitor, rażący z milimetrową precyzją punkty na przesuwającej się w dole planecie. David zastanawiał się nad efektami tego bombardowania, nad gasnącymi metropoliami, alarmami w sztabach, krzyżującymi się komunikatami i dyskusjami na gorących liniach.
– Żeby tylko komuś nie przyszło do głowy odpalić ciągle jeszcze posiadane zasoby w przeciwnika!
Pocieszał się jednak, że wszystkie urządzenia na Ziemi nastawione są na badanie pojawienia się promieniowania, a nie – jego braku. Toteż nie od razu wszystkie efekty kanonady promieniami kappa będą zauważone.
Wszedł do komory laboratoryjnej.
– Halo, Rosę – rzucił. Odpowiedziała mu cisza.
– Rosę, to ja.
Równie głębokie milczenie. Laboratorium świeciło pustkami. Zrobiło mu się gorąco i słabo.
Bonnarda cechował koci wzrok, w niczym nie przytępiony wiekiem. Ale i koci wzrok niewiele mógł pomóc w atłasowym mroku, który zapadał nagle w bunkrowatym pokoju przesłuchań. Dopiero po chwili dojrzał cienką smugę dziennego światła pod niezbyt hermetycznymi drzwiami. Inspektor tymczasem chrobotał przy biurku jak pijany karaluch, próbował dzwonić, przewrócił i stłukł lampę. Marcel, aczkolwiek nie wiedział co się stało, miał przeczucie, że łączy się to z zapowiadaną akcją Zielonych. Nie tracił więc czasu, cicho zaszedł inspektora od tyłu, a gdy jego profil stał się widoczny na tle owej szpary pod drzwiami, rąbnął go kantem dłoni w kark. Zabranie broni i kluczy pozostawało formalnością. Zresztą pomieszczenie nie było zamknięte.
Na korytarzu trwał rejwach, ludzie biegali jak oszalali, na biurku jakiegoś ważniaka wył ostrzegawczo czerwony sygnał. Alarm! Alarm!
– Czyżbym dożył końca świata? – przemknęło przez głowę Bonnardowi.
Nie indagowany przez nikogo opuścił gmach, doszedł do rogu. gdzie nieświadomy zbliżającego się Końca kioskarz sprzedawał być może ostatnie hotdogi świata. Tam zaczekał. Nie upłynął kwadrans, a z przerzuconą przez ramię marynarką Levecque opuścił gmach z definicji broniącej prawa i porządku. Twarz mu promieniała, co wskazywało, że jeśli nawet nadchodził Wielki End, pewne kategorie łajdaków nie musiały się go obawiać. Levecque skręcił do małego bistra. Bonnard podążył za nim. Wewnątrz było pustawo, a na posterunku trwał jedynie barman…
– Co się dzieje? – spytał Marcel.
– Podobno Kubańczycy lądują – flegmatycznie odpowiedział barman – chce pan z tej okazji cuba librę?
Ekskomisarz podziękował za ten skądinąd niezły cocktail. Szukał Levecque'a. Nie było to trudne. Drobne, wręcz dziecięce buciki, widać było pod przykrótkimi drzwiami kabiny telefonicznej. Odbezpieczył broń i szarpnął drzwiczki. Ekspert nie zdążył się jeszcze z nikim połączyć. Na widok Bonnarda upuścił słuchawkę, która zawisła kołysząc się na kształt wahadła. Zwykle pewna siebie twarz eksperta, gwałtownie pobladła.
– Słuchaj, wszystko ci wyjaśnię… – wybełkotał.
Читать дальше