– Poza tym – dołącza się Silvestri – co zagwarantuje, że uratowana ludzkość powierzy rządy Zielonym? Zresztą zniszczenie broni nuklearnej dziś nie zapewni jej nieprodukowania w przyszłości.
– Całkiem słusznie – odpowiada Denningham – i dlatego będziemy musieli posłużyć się szantażem. Metoda jest z założenia obrzydliwa, ale podobno cel uświęca środki. Zachowamy jeden silny zestaw broni dla siebie. Kto wie, czy dla demonstracji siły nie dokonamy gdzieś na pustkowiu profilaktycznej eksplozji. I zażądamy od świata pełnego rozbrojenia z wszelkich broni. Nasi propagandziści rozwiną odpowiednią agitację, ludzie Ziu Donga przejmą kluczowe punkty wywiadowcze, opanują mass media, zajmą się kontrolą realizacji naszego ultimatum. Gardiner ze swych drużyn powoła Światową Milicję Ekologiczną. Zresztą, wierzę w rozsądek ludzkości. Jeśli pojmą, jaką szansę dla nich stworzyliśmy…
– Ludzkość nigdy nie odczuwała wdzięczności dla swych proroków i najchętniej krzyżowała własnych zbawicieli, ale skoro nie ma innej drogi, trzeba spróbować – zauważa Ziegler.
– A ty, Dave, co o tym sądzisz? – Burt spogląda na milczącego Hindusa.
– Zastanawiam się, czy inni pańscy partnerzy z Komitetu Doradczego wiedzą, jaka rola zostaje im przeznaczona?
– Staram się, by znali jak najmniej szczegółów. Wiedzą o mobilizacji powszechnej w okresie Wielkiejnocy. Będą współtwórcami masowych wieców zwołanych na Poniedziałek Wielkanocny, nie orientują się natomiast, że wiece te odbędą się już po Przełomie. Nie znają również sposobu jego realizacji.
– Czy to znaczy, że im nie ufasz? – pyta Silvestri.
– Jestem jedynie ostrożny. Poza tym to indywidualiści, intelektualiści, a nie ludzie czynu. Może poza Gardinerem…
– A Gardiner?
– Zmienił się ostatnio. To człowiek chorobliwie ambitny. Ma też wiele kontaktów, którymi się nie chwali. Ale kłopot polega na czym innym. Za dużo jest kandydatów na wodzów, za mało dowódców średniego szczebla. Jak wiecie pierwsza faza wymaga akcji w dwóch miejscach, tu, na przylądku Kennedy'ego i wyznaczonym punkcie Oceanii. Likwidacja całej broni nuklearnej nic nie da, jeśli nie zachowamy dla siebie niezbędnej rezerwy, która uchroni przed natychmiastowym wybuchem konfliktów konwencjonalnych. Te dwie akcje wymagają albo podzielenia naszych szczupłych sił, albo dopuszczenia do tajemnicy jeszcze kogoś poza Ziu Dongiem.
– Rozumiem twój dylemat – zgadza się Silvestri – ale tu widzę jedynie obsadę dla grupy florydzkiej, kogo odkomenderujesz na Pacyfik? Zieglera?
– Ewentualnie. Ludzi dostarczy Ziu Dong, ma w dyspozycji na Hawajach drużynę bardzo sprawnych Chińczyków. A pokieruje bezpośrednio… Jest taki miły człowiek. Używa kilku nazwisk, ale szczególnie preferuje kostium bułgarskiego ornitologa – Wyłko Georgijewa. Wezwiemy go w odpowiedniej chwili.
Feridun Gassari vel Wyłko Georgijew posuwał się ciemnawą przecznicą wśród zacinającej mżawki, klnąc porę, miejsce i zasady konspiracji, która nakazała pozostawienie samochodu z dala od miejsca spotkania. Hamburg, z wyjątkiem rozrywkowej dzielnicy Sankt Pauli, spał, a i na Reeperbahnie życie zaczynało wygasać, dyżurowały tylko najbardziej zdeterminowane panienki i co podlejsze lokale.
Pora nie należała do przyjemnych, ale agent, a zwłaszcza agent podwójny nie wybiera sobie czasu do działania. Toteż wezwanie od L-18, zgodnie z procedurą alarmową nie zaskoczyło go. Oczywiście zachowywał ostrożność, o pięćdziesiąt metrów podążał za nim Carlo, sobowtór Denninghama, z którym spędzili uroczy urlop na Oceanie Indyjskim. Wtedy była jeszcze z nimi Maggi. Cudowna szelma, wyzwolona i zawsze chętna do kochania. Szkoda, że ostatnio widywali się tak rzadko.
Wyłko nie miał humoru z jeszcze jednego powodu. Na poprzednim spotkaniu łącznik przekazał polecenie zmieniające dotychczasowe priorytety śledcze. Odtąd, zamiast śledzić na zlecenie L-18 Denninghama, (po prawdzie to właśnie z ramienia Denninghama kontrolował poczynania ludzi z L-10), miał zająć się penetracją środowisk Nowej Frakcji. Dziwne, dotąd Komórka Niemiecka wykazywała chorobliwe zainteresowanie Burtem, pobyt na Maskarenach musiał relacjonować parokrotnie, a teraz nowe zadanie? Wsypa była nieprawdopodobna. O zmianie na lotnisku w Johannesburgu wiedzieli tylko Burt, Lenni Wilde, tamta dwójka, która zginęła, oraz on, Carlo i Maggi…
Może z wiekiem człowiek robi się coraz bardziej przewrażliwiony?
Gassari zatrzymał się na moment pod gmaszyskiem noszącym numer czternaście i sprawdziwszy czy jego obstawa utrzymuje odpowiedni dystans, Carlo chwiejąc się na nogach obejmował właśnie jakąś latarnię, pchnął uchylone skrzydło wrót.
Wewnątrz bramy panował mrok, ognik papierosa wskazywał jednak, że ktoś oczekuje gościa. Ale nawet gdyby nie ta drobina żaru, to ostry zapach i tak zdradziłby palacza.
– Cześć, Ferri – rzucił przyjacielsko czekający. Wyłko poznał natychmiast, że nie jest to L-18 ani żaden z dotychczasowych łączników. Zacisnął dłoń na sztylecie znajdującym się na zwykłym miejscu. Nieznajomy wyrecytował hasło. Odpowiedział odzewem.
– Przejdźmy stąd – powiedział amator ostrych papierosów.
– Dokąd?
– Kawałeczek.
Tu nieznajomy podszedł do bramy i zatrzasnął ją.
– Wyjdziemy drugą stroną – oznajmił.
Sygnał alarmowy zapalił się ponownie w głowie Feriduna. Facet zręcznie odcinał go od obstawy, zupełnie jakby o niej wiedział. Jednocześnie czujne ucho “Turka" złapało blisko warkot pracującego na jałowym biegu silnika. A więc ktoś tam czekał. Może kilka osób? Uszli parę metrów i oczom Gassariego ukazał się jasny prostokąt przeciwległej bramy. Nieznajomy został lekko z tyłu. Jeżeli w ogóle istniała jakaś szansa – to tylko teraz.
– Wybraliście okropne miejsce na spotkanie – Feridun zaczął mówić tonem spokojnym, niefrasobliwym. Idący za nim milczał. – Cholernie ślisko – kontynuował fałszywy Turek. Ilustracją słów było potknięcie. Manewr dawno wyćwiczony obejmował gwałtowny zwrot podczas padania, następnie podcięcie przeciwnika i użycie noża. Niestety, nieznajomy chodził najwyraźniej do tej samej szkoły. Nastąpiła błyskawiczna parada i w oczy Gassariego zajrzała zimna lufa lugera.
– Spokój! – wycedził posiadacz spluwy, a jednocześnie nastąpił cios stopą w uzbrojoną rękę.
Wyłko wiedział, że nie ma szansy, to znaczy istniała jedna, że nieznajomy zacznie strzelać. Oczywiście z tej odległości nie chybiłby nawet ślepy i pijany kret, ale Georgijewowi nie chodziło już o własne życie. Chciał zawiadomić Carla. Poddał się więc ciosowi i przekoziołkował całym ciałem w prawo, usiłując jednocześnie wyłuskać lewą ręką zapasowy nóż. Strzał nie nastąpił, Gassari doturlał się aż do krańca podwórka. Ściany i jakieś schody, a może balkon, tworzyły tu wilgotny i nie oświetlony zakątek. Na pierwszy rzut oka całkowita pułapka; jednocześnie jednak gęsty mrok dawał szansę.
Niestety, ścigający miał latarkę. Snop światła przeciął ciemności. Za murem szczeknął suchy strzał.
– Carlo – pomyślał Feridun – a właściwie nie miał czasu pomyśleć. Strzał odwrócił uwagę przeciwnika. Świsnął nóż. Niezależnie od aktualnej narodowości, Turek czy Bułgar, nigdy nie chybiał. Rozległ się lekki charkot. Gassari nie miał zamiaru sprawdzać celności rzutu, podniósł upuszczonego lugera i skoczył ku zamkniętej bramie… Otworzył zapadkę, ale siódmy zmysł podpowiedział mu, by się zatrzymać. Z zewnątrz dobiegł cichy jęk. Feridun zrozumiał już, co się musiało stać. Carlo dostał, a jego schwytano w dwa ognie.
Читать дальше