A jeżeli nawet był w tym jakiś możliwy zysk, to kto oraz w jaki sposób mógł go uświadomić tak rozmaitym i nic nie mającym ze sobą wspólnego inwestorom, jak ci, których znajdował w rejestrach rozbudowy bałkańskiej infrastruktury komunikacyjnej?
Przez biuletyn architektów w węgierskiej sieci akademickiej dotarł do dokumentacji kilku spośród budowanych tam autostrad. W wielu miejscach przy budowie wcale nie kierowano się kryteriami funkcjonalności i opłacalności. Budowano długie proste odcinki tam, gdzie ukształtowanie terenu narzucało raczej łuki, niwelowano wzniesienia zbyt łagodne, by przeszkadzały w jeździe, a już zupełnym szaleństwem wydawała się nawierzchnia, znacznie twardsza niż to było niezbędne, zwłaszcza na owych sztucznie uzyskanych liniach prostych.
Jedynym, co mogło wyjaśnić te dodatkowe nakłady, było założenie, że projektodawcy z góry przygotowywali tworzoną infrastrukturę komunikacyjną do celów militarnych. Utwardzona nawierzchnia czyniła autostrady zdatnymi do przerzutu czołgów, a częste proste odcinki wydawały się być przystosowywane do wykorzystywania w charakterze polowych lotnisk.
Pasowało to do tego, co działo się bardziej na północ, gdzie inwestowano głównie w przemysł. Strefa bezpośrednich walk i zaplecze. To samo powtarzało się z niemożliwą symetrią po wschodniej stronie linii: na południu rozbudowa sieci komunikacyjnej, na północy przemysłu. Wyglądało to po prostu jak planowe, rozważne przygotowywanie teatru działań wojennych, jakiegoś ogromnego pola pod starcie potęg. A może cywilizacji.
Nie było nikogo, kto mógłby z takim rozmachem dzielić i zagospodarowywać mapę, obejmującą wszak różne kraje i różne organizmy polityczne. Dlatego zdobytą wiedzę pozostawiał wyłącznie do swojej wiadomości, zapisując ją w zakodowanym na swój osobisty użytek pliku. Ale, z drugiej strony, to było, a Robert nie należał do ludzi, którzy potrafią nie przyjmować faktów do wiadomości tylko dlatego, że przeczą całej ich wiedzy.
Poczuł się tak, jak wtedy, gdy pierwszy raz wszedł do sieci i zobaczył, że może wyszukiwać w niej pliki, czytać je, przeszukiwać katalogi i przeglądać gry. To był ten niezwykły stan, kiedy człowiek spoglądając na zegar, pokazujący, że już wieczór, tłumi w sobie słaby przebłysk rozsądku szczeniackim,jeszcze chwilka” – a kiedy przypomni sobie o zegarze następny raz, już jest na nim czwarta rano. Nie mógł się oderwać od roboty, zagryzając przy niej wargi, cały przejęty, rozwibrowany wewnętrznie, jak Tamten Robert. A kiedy wreszcie wyzwalał się z objęć Tamtego Świata i wracał do domu, był wypruty z sił, wypalony, ledwie żywy, i w tym stanie dopadały go czarne myśli, wgryzając się weń ze wszystkich stron jak robaki w padlinę.
Pamiętał – właśnie wtedy, na początku, na długo jeszcze, zanim przyszło mu do głowy sięgnąć po dane spoza granic kraju, siedział zmordowany w kuchni, oparty o boazerię i myślał o Polsce przeciętej granicą Stref, tej Polsce, której Tamten Robert gotów był poświęcić wszystko, co miał.
Może to właśnie wtedy po raz pierwszy z taką jaskrawością uświadomił sobie, że wszystko jest już rozstrzygnięte, zakończone i przyklepane. Rien ne va plus. Chcesz, krzycz, bij głową w ścianę, biegaj po ulicach, zwołuj ludzi, ale już nic nie zmienisz. Wszystko zostało przetańcowane, przepuszczone przez palce, przefrymarczone na partyjnym targu i po prostu poszło w diabły, nie warto wspominać. Narody, które nie potrafią wykorzystywać dziejowych szans, nie zasługują na przetrwanie. Naturalna selekcja. Na mapie znów pojawiły się linie cywilizacyjnych napięć i naprężeń, antrakt się skończył, gra ruszyła dalej i nikt nie zamierzał czekać, czy w kraju nad Wisłą może przypadkiem zdarzy się cud i jego mieszkańcy wezmą w niej udział. Polska wygniła i wypróchniała, teraz przyszło tylko już czekać na chwilę, gdy ktoś mocniej popuka w mapę i całe to próchno wysypie się z niej, zwalniając innym niszę do zapełnienia. Na chwilę, która mogła nastąpić za rok albo za dziesięć, albo za trzydzieści lat, to zależało od innych spraw – ale już było pewne, że nastąpi.
Czy to możliwe, gryzł się wtedy, bezsilny, pogrążony w najczarniejszej nocy, że jesteśmy tacy właśnie, jak nas stale malują w telewizji – ciemni i durni z natury, niezdolni żyć samodzielnie, niezdolni sami sobą rządzić, potrafiący jedynie prześladować Żydów? Czy naprawdę nic w nas nie ma, nic już nie pozostało godności, uczciwości, rozumu, czy dla Polaka już nie ma innej drogi wejścia w świat niż denuncjowanie polskiego antysemityzmu, niż bicie się w piersi i krzyk: tak, jesteśmy głupi, brudni, pijani, jesteśmy fanatykami i szowinistami, zawsze prześladowaliśmy Żydów, to my paliliśmy ich na stosach, zamykaliśmy w gettach, dokonywaliśmy pogromów, a w końcu gazowaliśmy ich w naszych obozach koncentracyjnych – tak, jesteśmy zakałą świata, urządziliśmy tu sobie taki chlew, że już sami nie potrafimy w nim wytrzymać, a teraz przyjdźcie tu do nas, weźcie nas za pysk i zróbcie z nas ludzi?! I tylko wtedy wezmą cię pod ramię, podniosą i powiedzą: o, ten się nadaje?
Wierzył rozpaczliwie, że to nieprawda. Cokolwiek by w dzień po dniu wbijano do zamulonych głów Przeżuwaczy, Robert pamiętał książki, wciskane mu przez Ojca i jego słowa, że w starych dziejach więcej jest powodów do chwały niż do wstydu. Wierzył, że ludzie nie są tu inni niż w całej Europie i nie zachowują się, z grubsza biorąc, inaczej niż Francuzi, Belgowie czy Hiszpanie. Musiało się wśród nich uchować jeszcze choć trochę uczciwych i mądrych. Więc dlaczego? Co się działo, na litość boską, co to za fatum wisiało nad tą nieszczęsną krainą, co to za upiór wpił się w jej szyję, że z każdej rzeczy, od najdrobniejszej począwszy, robił się absurd, że nonsens narastał na nonsensie, a wszystko wciąż i nieodmiennie trafiało w ręce jeśli nie złodziei i łajdaków, to zaślepionych swoimi malutkimi gierkami gnojków albo ostatnich wołowych dup?! Jak, dlaczego, przez co, Chryste Panie, co się z nami dzieje, powtarzał, tknięty jakimś atakiem szaleństwa, łapał się za głowę i miał ochotę krzyczeć – ale nawet by nie mógł, porażony jakimś straszliwym bezwładem i tą przygnębiającą świadomością, że choć inni jeszcze o tym nie wiedzą, już jest po wszystkim, już się skończyło i wała, Polaczki, już po was, było się orientować, póki był na to czas, a teraz jazda.
I tak go wtedy znalazła Wiktoria, chyba w pierwszej chwili myślała, że jest pijany – ale on ocknął się pod jej dotykiem, już pogodzony z losem i zrezygnowany powlókł jak automat do łazienki.
Potem rozmawiali do późnej nocy i wtedy właśnie Wiktoria zadała mu sennym głosem to pytanie, które sprawiło, że zgasło w nim wszystko i pozostał tylko tępy, bolesny żal.
*
– Nie chciałabym przeszkadzać, panie dyrektorze, ale…
– Ależ co też pani, pani Aniu! Ja zawsze jestem do pani dyspozycji! Co się stało, słyszę, pani jest zaniepokojona?
W ustach dyrektora brzmiało to mniej więcej: “Alesz zo bani, jasafsze…”, ale – jak większość ludzi w wydawnictwie – zdążyła się przyzwyczaić do jego wymowy i rozumiała ją dość dobrze.
– Nie niepokoiłabym pana, gdyby ktoś inny mógł mi wyjaśnić sprawę, ale w konserwacji powiedzieli, że nie mają wpływu…
– Tak, pani mówi, co jest problem?
– Hm, proszono mnie dzisiaj, żebym, z uwagi na to spiętrzenie spraw, pomogła dziewczynom z naprzeciwka… To znaczy, z działu ogólnego. Mówiły, że pan to zaakceptował…
– Tak, pani Aniu. Prosiłbym panią o tę drobną przysługę ja sam, ale tyle zajęć…
Читать дальше