Maksym milczał. Podjechali do samochodów tarasujących drogę. Śniady, krępy oficer w dziwnie znajomy sposób wymachując ręką podszedł do nich i kraczącym głosem zażądał dokumentów. Wędrowiec zirytowanym, niecierpliwym gestem podetknął mu pod nos błyszczący żeton. Oficer ponuro zasalutował i spojrzał na Maksyma. To był rotmistrz… Nie, teraz już brygadier Legionu Bojowego Czaczu. Oczy mu się rozszerzyły.
— Czy ten człowiek jest z panem, ekscelencjo? — zapytał.
— Tak. Proszę natychmiast zarządzić, aby mnie przepuszczono.
— Proszę mi wybaczyć, ekscelencjo, ale ten młody człowiek…
— Natychmiast przepuścić! — huknął Wędrowiec.
Brygadier znów ponuro zasalutował, obrócił się na obcasach i machnął ręką. Jedna z ciężarówek odjechała i Wędrowiec rzucił samochód w powstałą w ten sposób lukę.
— Tak to wygląda — powiedział. — A ty myślałeś, że szast prast i po wszystkim… Trzepnąć Wędrowca, powiesić Płomiennych, rozpędzić tchórzy i faszystów ze sztabu i koniec rewolucji…
— Nigdy tak nie myślałem — powiedział Maksym. Poczuł się bardzo nieszczęśliwym, zmiażdżonym, bezradnym i bezdennie głupim chłopaczkiem.
Wędrowiec zerknął nań z ukosa i smętnie się uśmiechnął. Maksym pojął nagle, że to nie żaden Wędrowiec, nie potwór i nie diabeł. Obok niego siedział bardzo już niemłody, bardzo dobry i bardzo wrażliwy człowiek przygnieciony ciężarem wielkiej odpowiedzialności, znużony swoją maską wyrafinowanego mordercy i ogromnie zmartwiony, że zniweczono mu starannie opracowany plan i że w dodatku dokonał tego rodak, Ziemianin.
— Wymknąłeś mi się — powiedział zmęczonym głosem. — Przegapiłem cię, nie doceniłem. Taki sobie, myślałem, chłoptyś. Szkoda go, wpadł jak śliwka w kompot… — Znów się uśmiechnął. Szybkie jednak chłopaki latają w tym GOZ— ie…
— Niech się pan nie zadręcza — powiedział Maksym. — Ja miałbym do tego większe powody… Przepraszam, jak się pan nazywa?
— Rudolf.
— Tak… Ja się nie zadręczam, Rudolfie. Nawet nie mam zamiaru pracować. Robić rewolucję.
— Lepiej zbieraj się do domu! — poradził Wędrowiec.
— Jestem w domu! — powiedział Maksym niecierpliwie. — Nie mówmy o tym więcej. Interesują mnie ruchome emitery. Co z nimi można zrobić?
— Z nimi nic nie trzeba robić — odpowiedział Wędrowiec. — Pomyśl lepiej, co robić z inflacją.
— Pytałem o emitery — powiedział Maksym.
Wędrowiec westchnął.
— Emitery są zasilane z akumulatorów — wyjaśnił. — Te zaś specjalne akumulatory można naładować tylko u mnie w departamencie. Za trzy dni zdechną… Ale za miesiąc ma się rozpocząć inwazja… Zwykle udawało się nam zbijać łodzie podwodne z kursu i do wybrzeża docierały tylko pojedyncze sztuki. A teraz przygotowują ogromną flotyllę. Liczyłem na promieniowanie depresyjne, teraz trzeba będzie je po prostu topić. — Zamilkł na chwilę. — Mówisz, że jesteś w domu. Powiedzmy. Czym więc konkretnie zamierzasz się zająć?
Podjechali do departamentu. Ciężkie wrota były szczelnie zamknięte, w kamiennym ogrodzeniu czerniały strzelnice, których uprzednio nie było. Departament upodobnił się do twierdzy gotowej odeprzeć oblężenie. W pobliżu pawiloniku stało trzech mężczyzn i ruda broda Zefa płonęła wśród zieleni niczym egzotyczny kwiat.
— Nie wiem — powiedział Maksym. — Będę robił wszystko to, co mi polecą fachowcy. Jeżeli zajdzie potrzeba, zajmę się inflacją. Jeśli zajdzie konieczność, będę topił łodzie podwodne… Ale swoje naczelne zadanie znam dokładnie: dopóki żyję, nie dopuścić, aby ktokolwiek zbudował tu jeszcze jedno Centrum… Nawet w najlepszych zamiarach.
Wędrowiec milczał, brama była już zupełnie blisko. Zef przedarł się przez żywopłot i wyszedł na drogę. Z ramienia zwisał mu automat i z daleka było widać, że Zef jest wściekły, niczego nie rozumie i zaraz ze straszliwymi przekleństwami zażąda wyjaśnień, czemu go, massaraksz, oderwano od pracy, zawrócono głowę Wędrowcem i kazano jak smarkaczowi przez blisko dwie godziny sterczeć wśród kwiatów.
Komarowo — Leningrad 1967–1968
K O N I E C