Stanisław Lem - Człowiek z Marsa
Здесь есть возможность читать онлайн «Stanisław Lem - Człowiek z Marsa» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Człowiek z Marsa
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:5 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 100
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Człowiek z Marsa: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Człowiek z Marsa»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Człowiek z Marsa — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Człowiek z Marsa», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
— Co słychać? Czy coś nowego? — ryknąłem mu w ucho, gdyż inaczej przy panującym grzmocie maszyn porozumiewać się było nie sposób.
— Wszystko dobrze, rozmawiamy właśnie z Areanthropem — zawołał Frazer.
Jakoż rozmawiali z nim, a dziwna to była rozmowa. Małym projektorem, lampą magiczną, wyświetlano na ekranie jakieś modele czy szkice, które profesor wsuwał do reproduktora. Robił to tak szybko, że nie byłem w stanie oglądnąć poszczególnych obrazów, ale on nie zdawał się tym martwić. Było mi trochę głupio, zdawało mi się, że jestem jakby wyrzucony za nawias, jakby niepotrzebny, że stoję z założonymi rękami, nie rozumiejąc nic z tego, co się dzieje.
Nagle nastąpiła cisza, dwa metalowe wałki znowu potoczyły się po podłodze i profesor zaczął wysypywać proszek na arkusze przygotowanego papieru.
Były to sploty pogmatwanych linii, zupełnie bez sensu, prostych i krzywych. Obok nich — znowuż te dziwne znaczki, jakby nuty. Tu znowu coś jakby model systemu planetarnego, długie koncentryczne elipsy, ale zmodyfikowane i obsypane gęsto tajemniczymi znaczkami. Wszyscy milczeli, wpatrując się w te dziwne wieści, wreszcie odezwał się Gedevani:
— Ja myślę, że on się źle czuje… przecież to wszystko nie ma sensu, może on chory?
Profesor spojrzał na niego tak, jakby chciał powiedzieć: to pan jest chory, ale zmilczał.
— Jeszcze nas dzielą przepaście — powiedział — nie rozumiemy się, nie… — Kazał włączyć prąd. I kiedy zahuczały, zawyły motory, rozpoczynając swoją pracę unisono basowym porykiem, który zatargał stalowymi wiązaniami, rozebrzmiał coraz wyższymi akordami w załomach sklepienia, aż przeszedł w świdrujący wysoki ton grzmiącej mocy — stożek znowu ożył, zakołysał się i nagle począł iść. Szedł niezgrabnie, jakby niepewnie, aż nagle zatrzymały go kable, które go łączyły z generatorami. Był na ich uwięzi — i to mi się wydawało dziwne. Czy on tak chciał, czy się uwolnić nie mógł? Mimo woli zdawało mi się, że biorę jego stronę, że pragnę jego wyzwolenia się, przejścia zakreślonych mu przez nas granic. Nie wiem, jak mam wyrazić te dziwne myśli — zdawało mi się, że coś mnie z nim łączy. Z kimże? Jakiś stwór z szalonego snu, metalowy stożek z galaretowatą świecącą masą na kształt mózgu? Profesor wyświetlał teraz równolegle szeregi równań, będących komentarzami do twierdzeń geometrycznych. Te cyfry wydawały mu się najpewniejszą mową, jaką można było pokryć dzielące nas przepaście. Czy na pewno?
Nagle zauważyłem rzecz dziwną. Jak wiadomo, stożek miał trzy macki. Podczas gdy dwie leżały spokojnie na betonie, chwilami tylko unosząc się lekko, trzecia, tylna, jakby coś pilnie dłubała w betonie, jakby coś wierciła, czy też lepiła. Metalowy cylinder, będący jej tępym zakończeniem, wykonywał celowe, pospieszne ruchy. Zdawało mi się, że beton czerwienieje, ależ to chyba było niemożliwe? Nikt nie mógł tego spostrzec prócz mnie, gdyż stożek stał przed nimi, zakrywając sobą swoją tylną wężownicę.
Ależ tak. Oto podnosi tę trzecią mackę, a przy jej końcu coś niewielkiego, czarnego, jakby zębatego.
— Profesorze! — ryknąłem. — Wyłączyć prąd! Na miłość boską, wyłączyć prąd!
Zrozumiałem, co Areanthrop chce zrobić. Cóż to za piekielny stwór! Jego całe zachowanie się to był podstęp — szatańska dyplomacja, on wykorzystał nasz prąd nie celem porozumienia się, ale uniezależnienia od nas. Starał się sporządzić wymontowane części aparatury z jakiego bądź materiału — a skoro umiał niszczyć, z pewnością umiał i tworzyć, budować.
— Wyłączyć prąd!! — krzyknąłem. Teraz wszyscy widzieli, jak macka podnosi się i jak w dolnej części podstawy tworzy się nieregularny otwór o zamglonych brzegach, który pochłonął zębaty mechanizm i mackę, która go tam wniosła i grzebała. Osłupiały Lindsay skoczył do tablicy i pośliznął się. Zamiast wyłączyć prąd, przerzucił dźwignię w kierunku przeciwnym, tam gdzie widniały czerwone zygzaki z napisem: „Moc przetężenia — niebezpieczeństwo!”
Zagrzmiało. Chmura pyłu okryła drgający stożek, kable sypnęły błękitnymi iskrami, wystrzeliły z donośnym sykiem główne bezpieczniki przepięciowe i wszystko ucichło. Ale któż opisze moje osłupienie i zgrozę, kiedy zauważyłem, że stożek żyje nadal, że porusza się, że strząsnął z siebie owe dwa kable jak dwa wiechcie słomy i jednym dotknięciem czarnego końca macki zamknął wywiercony naprzeciw swego mechanicznego serca otwór.
Stożek wydawał się zastanawiać. Sceneria była niezwykła: zamarłe nagle maszyny, bezsilni, wryci w ziemię ludzie, nieruchomi, o szeroko rozwartych oczach, i ten stożek, ten śmieszny stożek, który zataczał się i poruszał, wywijając mackami, jakby namyślając się, jakim czynem rozpocząć swój odrodzony, wolny żywot. Czułem, że mózg mój już znowu gorączkowo pracuje. Co tu robić? Co robić? Zauważyłem, że w kącie hali stoją pociski gazowe i miotacz. Teraz już nie byłem po stronie Marsjanina, o nie! Teraz szło o życie. Ale ta piekielna, stukająca bestia porusza się naprzód, a któż odważy się podejść w zasięg trzymetrowych macek? Oto wyciąga je przed siebie i — o zgrozo — piramidka pocisków rozwala się, zamienia się w jakiś wirujący słup kurzu i znika tak, jakby jej nigdy nie było. Widać jeszcze ślady pyłu na podłodze, na której one stały — odciśnięte ślady łusek — i to jest wszystko. A grzechocacy stożek posuwa się po betonie, zatacza kręgi, zbliża się do przedmiotów, zbliża się do ludzi!
Oni usuwają się, dym zagradza im drogę do drzwi. Teraz dochodzi do grupy Frazera, Lindsaya i Gedeva — niego. Profesor stoi z boku, przy ekranie.
— Uciekaj! — słyszę jakiś krzyczący głos, nogi same zrywają się, on ich odcina od drzwi, ale nie ciebie.
— Uciekaj! Im przecież nie pomożesz, uciekaj! Wtedy słyszę spokojny głos profesora: „Jesteśmy nie jakimiś sobie uczonymi, ale delegacją ziemską dla porozumienia się z gościem z Marsa. Czy mam mówić, jak się taka delegacja winna zachować?” Czuję na twarzy rumieniec. Stoję i patrzę — bezsilny.
Stożek zbliża się do trzech mężczyzn. Lindsay stoi, zagryzłszy wargi, bez kropli krwi w twarzy, z płonącymi oczyma, napiętymi mięśniami — rzekłbyś — kariatyda dźwigająca ogromny ciężar.
Wtem rozlega się krzyk. To Gedevani, macka dotknęła go — krzyknął, zbliża się druga i widzę ciało wiszące w powietrzu, fikające nogi, okropny krzyk — nagła cisza. Cisza wali w uszach młotem. Stożek idzie na profesora. Gedevani? Ach, tak, leży przy ścianie, płaski jak balon, z którego wypuszczono powietrze. Stożek idzie na profesora. Stoją teraz naprzeciw siebie. Jak dziwnie patrzą oczy starca. Jakby urósł. Co się teraz stanie? Macki wiją się po ziemi, słyszę ich grzechocący klekot. Oto role zmienione: ci, którzy chcieli badać, stoją przy ścianach bezsilnie, jakże głupi w swojej bezsile, drżący — drżący? Nie. Profesor Widdletton skrzyżował dłonie na piersi i patrzy w te wypukłe, świecące dyski szkliste na pancerzu Areanthropa. Stożek rusza, oddala się od profesora — nagle jego macka dotyka starca — i ten wali się na ziemię, jakby piorunem rażony. Stożek na to nie zważa. Idzie ku mnie, stukocze mackami, wali szponami swoich spirali o beton, aż widać pod podstawą iskry i okruchy cementu. Oto staje przede mną — nieskończona chwila. Widzę wszystko jak we mgle, tylko ten stożek czarny, bliski, z wijącymi się mackami… nagle uderzył piorun.
Leciałem gdzieś. Wyło i huczało, jakby orkan. Gdzie ja lecę? — dziwiłem się. Ciało nie ważyło nic, ale temu się nie dziwiłem. Huczało wciąż głucho. Nagle zaczęło się przejaśniać, jakby mi ktoś przecierał wielką zapoconą szybę, przed którą stałem. Co to się działo?
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Człowiek z Marsa»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Człowiek z Marsa» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Człowiek z Marsa» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.