Stanisław Lem - Człowiek z Marsa

Здесь есть возможность читать онлайн «Stanisław Lem - Człowiek z Marsa» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Człowiek z Marsa: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Człowiek z Marsa»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Człowiek z Marsa — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Człowiek z Marsa», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Widziałem pustynię. Ciągnęła się kilometrami, szarożółta, powyścielana złomami głazów, pogarbiona w potężne leje i wydmy piaszczyste, pustynia, nad którą widniało ogromne, straszliwie głębokie, jasnozielone niebo. Jakie to dziwne niebo. Były na nim gwiazdy, ‘ choć było i słońce. Było jakby mniejsze, ale grzało mocno, stojąc wysoko, nad samą głową. Pustynia zbliżała się ku mnie. Czy ja leciałem? Gdzie były moje ręce i nogi? Nie było nic. Nie było nic. Nie było mnie w ogóle, tylko oczy, czy może mózg. Ale ja widziałem! Zawrotny lot opadał ku ziemi. Nagle — zobaczyłem. Pode mną, na dole, sunęły jakby dwie gigantyczne kratownice, czy też wieże stalowe, które były worane głęboko w piaski. Opadałem w locie coraz niżej. Wieże posuwały się same — poruszając poziomymi cienkimi ramionkami, na końcu których znajdowały się szerokie lśniące tarcze. I kiedy te tarcze na giętkich ramionach przybliżały się do gruntu, wtedy piasek załamywał się, pękał, jakby pod nim otwierała się nagła pustka, i ginął w oczach. Jego resztki rozpylał huczący, gorący wicher pustynny. Tak rodził się gigantycznej szerokości kanał, który szedł w bezkresy. Po co był ten kanał? Jak działają te maszyny? Ależ to niemożliwe, mówiłem sobie, bo gdzież się podziewa ten wykopany piasek? Przecież nie znika? A jeżeli znika, to kto maszyną kieruje? Pracowały powoli i rytmicznie, za każdym poruszeniem ramion tworząc potężną, regularnego kształtu wyrwę w gruncie, szerokości kilkuset metrów, może kilometra. Wiatr huczał przeraźliwie.

Teraz powietrze pode mną zaczęło kotłować. Zagęszczało się, ciemniało, gęstniało… Boże! Był to czarny metalowy stożek zakończony mackami, który opadał powoli, ruchem wirującym, jak liść z drzewa. Opadł, czarny i mały, przy maszynach i wpełzł pod nie. Po chwili wynurzył się, podniósł macki, jakiś szklany kontur zdawał się pęcznieć wokół niego. Zawirowało przed oczyma. Czarny stożek zniknął w wirze piaszczystym. Gdzież się podział? Wytężałem jeszcze oczy, gdy wtem zauważyłem, że dotykam gruntu, obniżam się, opuszczam dalej: zapadałem się w piasek. Chciałem krzyczeć, wołać, ale otoczyła mnie ciemność. Oddychałem swobodnie, ale gdzie były moje płuca? Moje ciało? Byłem tylko oczyma. Czy słyszałem? Tak, słyszałem rytmiczny, daleki, bardzo przytłumiony huk: bomm — i pauza — i znowu: bomm — zapłonęło światło. Nie, to nieprawda, nie było żadnego światła. Jakby to powiedzieć? Nie było światła, ale widziałem. Nie widziałem właściwie oświetlonych przedmiotów, ale wiedziałem, że są. Było to jak uczucie czyjegoś wzroku wbitego w plecy, ale tysiąckroć silniejsze. Ogarniał z tego lęk. Czułem, że wokoło jest wiele przedmiotów. Nie widziałem ich, ale wiedziałem o nich. Jakby w przykrym śnie, jakbym sobie nie mógł przypomnieć, nie rozumiałem ich sensu ani przeznaczenia. Były to półeliptyczne hale, ogromne hale pogrążone w ciemności, w których przesuwały się szeregi stożków. Stożki te, trzymając wszystkie jednakowo macki na kształt pętlic na pobocznicy, szły i mijały się, szły i szły wciąż w jednym kierunku. I ja w tym kierunku szedłem. Mijałem jakieś aparaty, które odczuwałem, że są, od razu, ze wszystkich stron, jakbym je widział jednocześnie z góry, z boku i z przodu.

Potężne maszyny, ale bez żadnych części ruchomych, tylko spojone ze sobą fragmenty brył obrotowych, tylko jakieś malutkie cienie, jakby jeszcze mroczniejsze od ciemności punkty, które chodziły po wypukłych powierzchniach. Huk rósł. Huk potężniał. I uderzyło światło. Czy to były podziemia Marsa? Poszczególne ganki, półeliptyczne hale łączyły się w coraz większe i szersze, już w świetle tonące galerie, którymi wciąż sunęły szeregi stożków. Było to niezwykłe, ale jakby zrozumiałe.

I nagle…

Przestwór. Ogromne pole, bo nie mogę go nazwać halą, ciągnące się milami. Olbrzymia, geometrycznie wzdęta przestrzeń. Długi cylinder wystający ponad dwie kule, z tępym, zaokrąglonym czubem, stał skośnie na łagodnym wzniesieniu. I tysiące, tysiące czarnych ruchliwych stożków. Teraz ujrzałem, że pułap stanowiło półkoliste sklepienie z jakiejś jednorodnej, słabo błyszczącej metalicznej substancji. W środku szczytu ział otwór podobny do leja, w którym świeciło słońce: otwór wychodził na powierzchnię planety…

Nagle uczułem, jak fala przechodzi przez zgromadzone maszyny. Pole stożków zamarło — na podium zgęstniał wir i tam, gdzie przed chwilą było przezroczyste powietrze, ukazał się Areanthrop. Zbliżył się do cylindra i stopił z jego cieniem. Czy znowu się ulotnił? Teraz huk był jakby we mnie samym, natarczywy, głośny, rozkazujący. Zdawało mi się, że trzeba liczyć uderzenia, nie wiem czemu. Przy dwudziestym szóstym uczułem lekkie pchnięcie — drgnąłem — cylindra nie było. Widniał wzdęty, pusty podest i dwie kule, jakby nieco mniejsze. Nad głowami stożków unosił się dym czy też rozrzedzona mgła… potem nie widziałem już nic. Krótką chwilę czułem, że spadam. Czułem w zupełnej ciemności, że znajduję się we wnętrzu pionowej rury, w której opadam powoli, jak kropla oliwy w alkoholu. Opadłem do poziomu nisko sklepionej hali o lekko nachylonej, rowkowanej podłodze. Zgasło wszystko. Jakaś siła kazała mi spojrzeć w górę: nad głową rozwarł się czerwony otwór. W jego głębi zabłysło morze gwiazd Drogi Mlecznej. Na jej tle mknął długi ciemny pocisk z zaokrąglonym dziobem, który wyrzucał z tyłu rozwiany blady płomień. Pocisk spadał. Na jego spotkanie szła obracająca się tarcza planety: zrazu mała, ale ogromniejąca w oczach, potężniejąc i rosnąc. Ekran znikł, tarcza planety zajmowała już całe pole widzenia, pocisk był malutką lśniącą kruszyną, a potwornie wielka, szaro — czarna planeta wyszczerzała się na pół horyzontu, upstrzonego po krajach gwiazdami, szła naprzeciw jak mętny, bezdenny wir.

Wtedy uczułem uderzenie. Zdawało mi się, że było lekkie, ale słyszałem, nic już nie widząc, chrzęst i grzmot, owiał mnie okrutny gorąc i straciłem przytomność.

Otworzyłem oczy. Było zupełnie ciemno i głowa bolała mnie straszliwie.

Co to się stało? Macałem rękoma — beton — co to jest? — beton — a to? — kabel — ach, to hala montażowa. Ale skąd ja się tu wziąłem? Otworzyłem usta:

— Halo! Halo, profesorze! Cisza.

— Mr Lindsay! Cisza.

— Panie Frazer! Halo, to ja, McMoor…

Cisza. Gardło bolało, a głowa po prostu pękała. Co się stało? Było doświadczenie, potem — stożek się wyrwał — ach, prawda — stożek — a potem? Czy był sen? I gdzie są wszyscy? Zacząłem się poruszać. Powstałem na kolana, potem na nogi — sunąłem ręką po ścianie, byłem straszliwie osłabiony.

Gdzie ja byłem? Czy nie upadłem przy głównym dźwigarze? Jeśli tak, to gdzieś blisko, o trzy kroki, były kontakty do lamp. Było zupełnie ciemno — mrugałem usilnie: nie widziałem ręki przed oczyma. Oto były kontakty — przekręciłem je — cisza i ciemność. Ach, prawda, spaliły się bezpieczniki, więc nie ma prądu. Ale gdzie są wszyscy? Grzebałem w kieszeni. Oto zapalniczka — zgrzytnął kamień — nikły płomyk benzyny oświetlił niedużą przestrzeń. Hala była pusta, zdaje się? Światło gubiło się — ogromne pokraczne cienie skakały po ścianach.

Co ta za ciemny twór, tam, może to… Był to Gedevani. Leżał na wznak, jak upadł — przyskoczyłem do niego, szarpnąłem — a tuż obok leżeli Frazer i Lindsay. Leżeli razem, twarzami do siebie, Frazer trzymał przedramię przyciśnięte do twarzy, jakby się chciał zasłonić od ciosu. Szarpnąłem Gedevanie — go za klapy marynarki. Wydał słaby jęk.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Człowiek z Marsa»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Człowiek z Marsa» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Stanisław Lem - Podróż dwudziesta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż dwunasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż jedenasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż ósma
Stanisław Lem
libcat.ru: книга без обложки
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Fiasko
Stanisław Lem
Stanisław Lem - K Mrakům Magellanovým
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Planeta Eden
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Příběhy pilota Pirxe
Stanisław Lem
Отзывы о книге «Człowiek z Marsa»

Обсуждение, отзывы о книге «Człowiek z Marsa» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x