Jacek Komuda - Diabeł Łańcucki
Здесь есть возможность читать онлайн «Jacek Komuda - Diabeł Łańcucki» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Год выпуска: 2007, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Diabeł Łańcucki
- Автор:
- Жанр:
- Год:2007
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Diabeł Łańcucki: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Diabeł Łańcucki»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Diabeł Łańcucki — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Diabeł Łańcucki», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Za tym panem bratem nie oglądał się nikt.
Ci wszyscy, którzy napotkali jego pogardliwy, zimny wzrok, natychmiast kulili głowy. Mieszczankowie i chłopi przemykali pod ścianami domów, pod murami i płotami łańcuckich ogrodów. Nawet srodzy, wąsaci zbrojni sabaci, którzy trzymali straż przed bramą, woleli udawać, że niczego nie widzą. Przynajmniej do czasu, gdy nieznajomy skręcił w stronę furty i stało się jasne, że zamierza wjechać na główny dziedziniec Piekła. Stanisław Stadnicki budził strach i grozę, więc spoglądano na niego jak na wcielonego czarta. Lecz jeśli starosta zygwulski był diabłem, ten człowiek wyglądał jak kochanek śmierci.
A najgorsze, że wcale nie był straszny, nie toczył dokoła błędnym wzrokiem, nie krzyczał, nie unosił się. Paradował w krótkim rajtroku do konnej jazdy, karmazynowej delii i wysokim kołpaku z przypiętą na otoku kitą czaplich piór. Jego oblicze nie wyrażało nic – złości ani bólu, nienawiści czy radości. Sprawiał wrażenie młodego, rozkapryszonego panka, który jednym drgnięciem brwi posyłał pachołka na sto kijów w pięty, a krótkim skinieniem palca nakazywał zamknąć chłopka na pięć dni do pręgierza. Spoglądając z bliska w jego oczy, miało się wrażenie, że człowiek ten był w stanie zamordować bliźniego za kolor pasa, a potem wrócić spokojnie do czytania wierszy.
Za młodym szlachcicem jechało dwóch pachołków strojnych po polsku, z twarzami i brwiami wymalowanymi barwiczką jak u pospolitych skortezanek. Widać było, że mieli za nic ludzkie obmowy, bo podążali obok siebie, trzymając się za ręce, przekomarzając cicho, czasem chichocąc. Świadczyło to tylko o tym, iż nieobce im były arkana tureckiej miłości, a kiedy spojrzało się na nich uważniej, można było dociec, że równie dobrze co na sodomickiej ars amandi znali się na mordowaniu. Ich wysztafirowane oblicza zdobiły liczne blizny i źle zagojone rany, a szable w wyświechtanych czarnych pochwach nosiły ślady częstego używania. Zapewne każdy pijanica, który zechciałby nazwać ich w karczmie sodomitami, prędzej pożegnałby się z uchem, niż zdążyłby złapać za rękojeść ormianki.
Z tyłu jechał jeszcze jeden pachołek – stary, wąsaty, przygarbiony, o gębie poznaczonej szramami i bliznami jak pieniek do rąbania drwa. Ten dla odmiany mruczał pod nosem modlitwy, nie zwracając uwagi na otoczenie. I co pewien czas żegnał się zamaszystym znakiem krzyża.
Kompania wjechała na dziedziniec zamku, gdzie szybko zakrzątnęli się wokół nich słudzy i pajucy. Młody panicz cisnął pachołkowi w twarz wodze wierzchowca, rozejrzał się po dziedzińcu.
– Gdzie starosta?!
Szybko wskazano im drogę do komnat. Weszli po drewnianych schodach wyłożonych krasnymi dywanami, a potem dwaj hajducy rozwarli przed nimi drzwi do głównej sali.
Stadnicki i Zegart czekali na nich przy stole zastawionym srebrnymi dzbanami z winem, kielichami i kubkami. Nie byli sami. Przy drzwiach czuwał tuzin hajduków zbrojnych w rusznice. A po prawicy Diabła stał Przecław Dydyński w kolczudze, delii, z dłonią na rękojeści szabli. Za nim zaś tłoczyli się liczni zabijacy wieszający się u rękawa delii lub pobierający lafę od pana starosty. Wszyscy popatrywali z ukosa na młodego przybysza, żaden jednak nie ośmielił się hardo spojrzeć mu w oczy. A już na pewno rzucić wyzwania.
Stadnicki poderwał się zza stołu. Ruszył do nowo przybyłego, rozłożywszy szeroko ramiona.
– Zbawco! – zakrzyknął. – Przyjacielu nasz! Salvatorze! Jakże miło mi cię gościć!
Diabeł chciał obłapić młodego szlachcica. Ale dla tamtego chcieć nie znaczyło wcale musieć. Dlatego zasłonił się przed starostą – po prostu oparł rozłożoną rękę na piersi łańcuckiego pana. To wystarczyło. Stadnicki zamarł z otwartymi ramionami.
Nowo przybyły wyminął go, poszedł prosto do stołu, zdjął i rzucił na blat rękawice, usiadł niepytany, jak gdyby kpiąc sobie z wszelakich reguł polskiej gościnności i okazując tym samym otwartą i jawną pogardę domowi Stadnickich.
Zegart własnoręcznie podsunął mu puchar pełen małmazji. Nieznajomy wstrzymał go krótkim ruchem głowy. Skinął na pachołka. Jeden z dwóch sodomickich towarzyszy szlachcica, ten z mniej umalowaną gębą, lecz w zamian za to woniejący piżmem i węgierskimi olejkami na pół podolskiej mili, podniósł naczynie w górę, skosztował, przymknął oczy, przepłukał usta, wreszcie skinął głową i oddał puchar swemu panu. Dopiero wówczas młody panicz leniwie pociągnął łyk słodkiego trunku.
– Mości panie starosto – rzekł głosem nieznoszącym sprzeciwu – kto to ma być?!
– Sprawa nie jest prosta – rzekł Stadnicki, któremu wrócił trochę poprzedni rezon. – Za Hoczwią jest zaścianek... Widzisz waść...
– Kto to jest?
Stadnicki zamilkł na chwilę, na jego obliczu narastał gniew. Ale pohamował się.
– Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki. Prawa ręka niejakiego Gedeona Dwernickiego.
– Trzy tysiące.
Stadnicki chrząknął. Wymienił z Zegartem znaczące spojrzenia.
– To duży pieniądz, mości panie – rzekł sługa. – Trzy tysiące złotych...
– Czerwonych złotych – poprawił nieznajomy. – Połowa z góry.
Stadnicki zacharczał i poluzował zapięcie żupana. Jego gęba przybrała kolor podobny zgoła do barwy delii podolskiego karmazyna.
Nieznajomy wstał. Zabrał rękawice i ruszył do drzwi.
– Czekaj, waszmość! – wydusił Stadnicki, widząc, że tym razem nie wygra. – Divina ope dogadamy się. Zgoda.
Nieznajomy skinął głową.
– Jest jeden warunek – dodał Stadnicki. – On musi być żywy.
– To warte pięćset więcej.
– Dam pięćset! – zacharczał Diabeł. – Ale Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki, musi jak najszybciej znaleźć się tutaj. W tej świetlicy, w tych murach. W moich rękach.
– To teraz ja mam warunek, mości panie starosto.
– Rad go spełnię.
– Zanim przystąpię do dzieła, chciałbym spotkać owego Dydyńskiego. Twarzą w twarz.
– To da się załatwić. Ale nie będziesz mógł użyć swoich forteli, bo to będzie, rzekłbym, urzędowa wizyta.
– Powiedziałem, że chcę go tylko obejrzeć. I może chwilkę pogawędzić – mruknął nieznajomy. – W każdym razie dobiliśmy targu. Jakże miło to słyszeć, mości panie starosto. Mój sługa zgłosi się do podskarbiego waszmości.
Rozdział VI
Amor i demon
Komedia w grodzie sanockim ● Co się rodzi na polskim ugorze, połknie to morze ● Purim po szlachecku ● Krwawy odwet na Sanie ● Miłosierdzie stolnikowica ● Judasz z Dwernik ● Wygnanie ● Opowieści o tureckiej niewoli ● Ucieczka z jasyru ● Zraniona duma niewieścia ● Rębajło prosto z piekła
– W grodzie pusto – mruknął Jacek nad Jackami, gdy podjechał do Gedeona czekającego na wielkim wronym chmyzie pod bramą do klasztoru Ojców Franciszkanów przy sanockim rynku.
– Sprawdzałeś cerkiew? I podzamcze?
– Nie widziałem ani jednego sabata.
– Myślisz, mości Dydyński, że Diabeł wziąłby tu Węgrów? To tak jakby na bramie napisał: Stadnicki adsum!
– Sam napierałeś na tę wyprawę.
– Ostrożność nie zawadzi. Sprzykrzyły ci się Dwerniki, mości panie Dydyński? Wolisz w Piekle łańcuchami pobrzękiwać? Mnie rozkazywać, a tobie słuchać.
– Tedy słucham. Co teraz?
– Skoro nie ma nigdzie zasadzki, to jedziemy na zamek.
Ruszyli wolno, przebijając się przez zatłoczony rynek. Mijali przekupki, chłopów z solą, suszoną wiśnią, kupieckie kolasy, skarbne wozy wyładowane kufami z węgierskim winem, antałami z piwem i gorzałką. A także leżące tu i ówdzie sterty belek, tarcic, kamieni i cegieł, mularzy wiozących na taczkach świeże ciosy, cieśli piłujących deski, okorowujących ogromne bale zwiezione z lasów Bieszczadu. Sanok ciągle odbudowywał się po pożarze, który w zeszłym roku zniszczył prawie pół miasta, docierając niemal do zamku i klasztoru. Ze wszystkich stron Rusi Czerwonej śpieszyli tutaj czeladnicy i mistrzowie, kupcy i faktorzy wiozący kamień, drewno i palcówki.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Diabeł Łańcucki»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Diabeł Łańcucki» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Diabeł Łańcucki» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.