Jacek Komuda - Diabeł Łańcucki

Здесь есть возможность читать онлайн «Jacek Komuda - Diabeł Łańcucki» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Год выпуска: 2007, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Diabeł Łańcucki: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Diabeł Łańcucki»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Diabeł Łańcucki — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Diabeł Łańcucki», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Stadnicki rozwarł pokrwawioną rękę. Wyciągnął dłoń do góry, a sługa przyskoczył szybko z ręcznikiem i starannie wytarł jego dłoń z krwi.

– Zegart, co się stało?!

– Ramułt wrócił. Samojeden.

– A kompanija?

– Przywieźli... kompaniję – ponury sługa zamilkł na chwilę, jakby szukał odpowiednich słów. – Na dwóch kolasach.

Stadnicki zamarł na chwilę.

– Gdzie on jest?

– Kazałem go sprowadzić na krużganki. Czeka na was, panie. Może wyjdźcie do niego. Po co gości trwożyć?

Stadnicki wstał od stołu, skinął ręką najbliższym biesiadnikom, a potem spiesznie ruszył do wyjścia. Zegart poprowadził go przez portal na galerię obiegającą dokoła dziedziniec łańcuckiego zamku.

Ramułt czekał oparty o kolumnę, ranny i pokrwawiony. Starosta przyskoczył do niego, chwycił za żupan na piersiach, poderwał w górę.

– Mości Ramułt, do stu piorunów! Co się dzieje?

– Jesteśmy pobici – zaskomlał brygant. – Ledwie żywy uszedłem.

– Twoi kompani?

– Dwóch dycha. Reszta już w kościele. W trumnach...

– Bakszysz?

– Przepadł!

Stadnicki puścił zakrwawiony żupan swego sługi. Ramułt bezwładnie osunął się na ziemię. Wezwany zamkowy cyrulik co tchu rozerwał mu żupan na boku, przyłożył chleba zagniecionego z pajęczyną, pokiwał głową nad raną.

– Kto wam to zrobił?! – wydyszał starosta. – Opaliński? Stary Ligęza? Korniakt? Ilu ich było?

– Był... je...den... – wyszlochał Ramułt. – Sam jeden. Mnich... Albo pątnik... Pielgrzym.

– Jeden diabeł katolik dał radę sześciu zbrojnym?! – Stadnicki aż wybałuszył oczy ze zdziwienia. – Jak to możliwe?

– Jegomość, jegomość... To był ten sam, co pobił Wilczycę. W Przeworsku, w klasztorze Ojców Bernardynów... – Ramułt spazmatycznie łapał powietrze.

Pan łańcucki spojrzał na Zegarta. A ten na starostę.

– On był straszny... – załkał brygant. – Straszny... Biliśmy go, porąbaliśmy na dzwonka, a on... Żył dalej, pobił nas, Sieheniowi uciął głowę. A mi... mi darował życie, jak przekażę waszej mości słowo od niego.

– Jakie słowo? Mów!

– Pomnij... pomnij Agrę, panie starosto! – wydyszał jednym tchem ranny swawolnik.

Stadnicki nie rzekł nic. Jego oblicze pozostało jak wyciosane z kamienia, który kazał łupać w Chmielniku i Błędowej – dobrach swego wroga, starosty leżajskiego.

– Zabrać go! – warknął. – Opatrzeć i obmyć. Jutro pogadamy.

Czeladnicy posłusznie podnieśli rannego. Starosta zygwulski oparł ręce na drewnianej belce, zapatrzył się w dal. Był chmurny, cały jego dobry nastrój z biesiady ulotnił się jak dym. Teraz nie przypominał wcale pana Jowialskiego, ale zamyślonego, podstępnego czarta.

Zegart skłonił się i chciał wycofać tyłem.

– Zostań!

Sługa zamarł. I skłonił się ponownie.

– On wrócił – mruknął Stadnicki. – Diabeł sprzed lat. Potępieniec z piekła rodem. On żyje! – wycharczał. – Jak? Jakim cudem. Po tylu latach?

Zaufany pachołek był cichy i nieodgadniony.

– Jak myślisz, co on zamierza?

– A co wasza miłość zrobiłby na jego miejscu?

– To, co mi zaproponujesz – mruknął Stadnicki. – Zegartusiu mój kochany, ruszże łepetyną, bo każę zdjąć ci ją z karku i przyozdobić Przemyską Bramę.

– Opatrzność boska czuwa nad nami – przemówił sługa – bo właśnie nasz włodarz z Saniny doniósł mi o kaduku, który dotyczy osób dobrze wiadomych waszej mości. Jeśli wasza miłość prosi mnie o radę, tedy zacząłbym właśnie od tej sprawy. Wiem, że od dawna chciałeś zrobić porządek z tą małą szlachtą. Teraz zaś kaduk daje nam dodatkową sposobność, aby nie tylko uporządkować sprawę tej wioszczyny, ale także pozbawić czarta sprzymierzeńców.

– Kaduk?! To ci dopiero nowina. No tak, w rzeczy samej, skąd u nich mogłyby być autentyki... Dobrze się składa, Zegart! Bóg jest po naszej stronie. Dam ci ludzi, broń, konie i prochy. Jedź tam i zrób wszystko, co potrzeba, ale szybko i sprawnie, bo ostatnie zwady w Przeworsku i Jotryłowie każą mi domniemywać, że zamiast doborowego towarzystwa służą mi zwykli gamonie i moczygęby, którzy co krok potykają się na własnych rapciach. Nie ma dnia, aby nie wrócili z guzami na łbie.

– Czy mam wnieść protestację do sądów? Naganę szlachectwa? Jak z Korniaktami?

– To też. Ale najpierw dokonaj intromisji, rumacji i banicji za jednym razem.

– Bez wyroku?

Stadnicki roześmiał się chrapliwie. I wszystko stało się jasne jak słońce.

* * *

Zanim dotarli do bram miejskich Dynowa, musieli zwolnić i wlec się noga za nogą w słonecznym skwarze i chmurze pyłu wznieconej przez końskie kopyta. Nic nie pomagało rozganianie pospólstwa, przekleństwa, groźby i połajanki. Traktem wiodącym do miasta waliły tłumy chłopów i plebsu, zastawiały go szlacheckie kolasy i skarbne wozy, telegi i wyładowane furgony, konie, wielbłądy, stada wołów, kóz i owiec.

Dydyńscy uganiający się przez cały dzień za sprawami pana starosty zygwulskiego zapomnieli, że dziś był przecież piątek, dzień Mateusza Ewangelisty, jak rachowali chłopi i księża, czyli wedle szlacheckiej rachuby czasu 21 septembris. A jak świat światem w każdy przedostatni piątek września w Dynowie odbywały się targi i jarmarki ogłoszone przywilejem danym jeszcze od Władysława Jagiełły.

W mieście było ludno, gwarno i wesoło. Zegar na wieży ratuszowej wybił godzinę trzecią, zanim Dydyńscy dostali się wreszcie na rynek, gdzie wokół niskiego drewnianego ratusza, przy starych domach z podsieniami, rozstawiono kramy, ławy, jatki i wzorzyste namioty. Było tu nieco luźniej, bo tłumy gromadziły się przede wszystkim wokół kupców i przekupniów.

Aby wyliczyć wszystkich chłopów, szlachciców, kupców, plebeuszy, czeladników, kmieci i zagrodników, którzy zgromadzili się w miasteczku, nie starczyłoby i wołowej skóry. Prościej byłoby podać, kogo nie było w ogromnym, barwnym tłumie oblegającym stragany i namioty, tłoczącym się przy drzwiach sklepów i drewnianych ławach. A nie było zapewne samego Ojca Świętego tudzież Jego Królewskiej Mości Zygmunta i senatorów koronnych. A już na pewno można było spotkać w tłumie diabła i kostuchę, aniołów i świętych, ludzi wszelakich wyznań, profesji, stanów i kondycji. Jarmark na Rusi Czerwonej był bowiem dziki, wesoły, swawolny jak ruskie wesele w karczmie, krzykliwy jak jasełka, pijany niby czeladź na mięsopusty. W podsieniach starego ratusza stały baby przekupki z naczyniami, garnkami i rynkami, z malowanymi łyżkami, przetakami i skopcami. Tuż obok nich Żydzi handlujący solą, rozłożywszy na ławach i kobiercach żółte solówki, z których jedne były próżne i bebechami napchane, a inne świeciły białymi głowami, bo brzuchy miały przez szachrajstwo wybrane – wabili chłopów i przechodniów, zachwalając im sprawiedliwość miary nad miarę i doskonałość warzonki. Dalej stali młodzi chłopcy od Beskidu, o długich, jasnych włosach spadających na ramiona osłonięte brunatnymi guńkami, w małych okrągłych kapeluszach, ukazujący leżące na kobiercach stosy drewnianych fujarek, świstawek, kogutków i koników. Byli tu Werhowyńcy, to jest Hyrniacy z Bieszczadu, w brązowych łajbikach i kurtakach. Niektórzy wykłócali się z Żydami, oglądając towary, inni zaś sprzedawali sery, skóry, wełnę, len i konopie. Byli Rusnacy, jak sami o sobie powiadali – Koroliwcy znad dalekiej Osławy, z Komączy i Jaślisk, ubrani we wzorzyste hunie i siraki. Byli Lachy i Rusini z Doliny i Pogórza, w siermięgach i żupanach, w wysokich czarnych butach, kołpakach, magierkach i czapach. Którzy choć uchylali uniżenie czapki, widząc lada zagonowego szlachetkę, to przecież na widok chłopów z gór kroczyli dumnie i hardo niby szlachta, dając znać jasno i wyraźnie, że tyle Werhowyńcom do nich brakuje co prostemu parobkowi do pana starosty.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Diabeł Łańcucki»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Diabeł Łańcucki» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «Diabeł Łańcucki»

Обсуждение, отзывы о книге «Diabeł Łańcucki» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x