– „Co ci wcale nie przeszkadza?” – wyrecytował Scotty.
– „Nie przeszkadza mi szare niebo…”
– „Co mam z nim zrobić?”
– „Pomaluj je na niebiesko…”
– „Jak mam na imię?”
– „Sonny Boy”.
– „Co uczynią dla ciebie przyjaciele?”
Leon zastanowił się, do których przyjaciół mogło to nawiązywać. Zawahał się przed zaśpiewaniem kolejnej linijki tekstu.
Mógł to przerwać. Wrócić na brzeg, ukryć się przed facetami, którzy z pewnością szukaliby go; przeżyć resztę swojego życia – kolejne dwadzieścia jeden lat, gdyby osiągnął standardowe trzy dwudziestki i dziesiątkę – jako normalny człowiek. Być może jego drugi syn, Richard, mógłby nawet wyzdrowieć.
– „Co uczynią dla ciebie przyjaciele?” – powtórzył Scotty.
Leon spojrzał na chłopca i zrozumiał z ponurą rozpaczą, że pokochał go w przeciągu tych pięciu lat. Zdawało się, że słowa piosenki domagały się przez chwilę spełnienia obietnicy – możliwe, że Scotty mógłby uczynić to szare niebo błękitnym. Czy Głupiec wysuwał ofertę ostatniej szansy? Mogło tak być.
Ale…
Ale to nie miało znaczenia. Było za późno. Leon zaszedł już za daleko, goniąc za czymś, czego niewyraźny kształt i potencjał zaczął odkrywać w statystycznych obliczeniach, prowadzonych przez siebie w Paryżu, kiedy miał około dwudziestu lat. Za dużo ludzi umarło; zainwestował w to zbyt wiele z samego siebie. Chcąc zmienić teraźniejszość, musiałby zacząć wszystko od początku – stary, bezbronny i mający przeciwko sobie ułożoną talię kart.
– „Przyjaciele mogą mnie opuścić” – raczej wypowiedział tę linijkę, niż ją zaśpiewał.
Niech wszyscy mnie opuszczą, pomyślał. Nadal będę cię miał, Sonny Boy.
Wstał i z łatwością posadził sobie syna na ramionach.
– Wystarczy tej piosenki, Scotty. Masz nadal swoje pieniądze?
Chłopiec zagrzechotał w kieszeni bezwartościowymi drobniakami i żetonami.
– Więc chodźmy do kryjówki.
– Po co? – spytała Donna, trzymając dłonie zahaczone o tylne kieszenie dżinsów.
– Męskie sprawy – wyjaśnił jej Leon. – Prawda, Scotto?
Scotty zakołysał się, szczęśliwy, na ramionach ojca.
– Prawda!
Udając, że zamierza uderzyć głową chłopca o framugę drzwi, Leon przeszedł wyprostowany przez pomieszczenie, a potem, w ostatniej chwili, przykucnął gwałtownie i przekroczył próg. Wykonał tę samą sztuczkę w drzwiach kryjówki – wywołując tym dziki chichot Scotty’ego – a później opuścił go i rzucił energicznie na swój skórzany fotel, czemu towarzyszyło plaśnięcie. Płomień lampy zamigotał w wywołanym ruchem podmuchu, rzucając szaleńcze cienie na grzbiety książek, które w ryzykowny sposób wypełniały sięgające od podłogi do sufitu półki.
Niebieskie oczy Scotty’ego były szeroko otwarte i Leon wiedział, że chłopiec jest zaskoczony tym, że pozwolono mu, po raz pierwszy, usiąść na fotelu, nad którym wisiało na drutach jabłko, ostrze lancy i korona.
– To fotel Króla – wyszeptał chłopiec.
– Zgadza się. – Leon przełknął ślinę i jego głos stał się pewniejszy. – A każdy, kto w nim siedzi… staje się Królem. Zagrajmy w karty. Otworzył biurko i wyjął z niego garść złotych monet oraz skrzynkę z wypolerowanego drewna wielkości Biblii. Rzucił monety na dywan.
– Pula jest niepełna.
Scotty wyciągnął z kieszeni dziurawe żetony oraz spłaszczone drobniaki i cisnął je na podłogę przed fotelem. Uśmiechnął się niepewnie do ojca.
– Teraz jest pełna.
Uszkodzona waluta przeciwko złotu, pomyślał Leon. Pula jest rzeczywiście w porządku.
Kucnąwszy przed chłopcem, Leon otworzył pudełko i wysypał na dłonie talię kart ponadnormalnej wielkości. Rozłożył je na dywanie, wskazując na nie i zakrywając ich wizerunki.
– Patrz – powiedział cicho.
Pomieszczenie wypełnił zapach kadzidła i gorącego metalu. Leon spoglądał raczej w twarz chłopca, a nie na karty tarota. Przypominał sobie noc z 1925 roku, gdy na oświetlonym świecami poddaszu w Marsylii ujrzał po raz pierwszy tę wersję, okrojoną talię Lombardy Zero; i przypomniał sobie, jak głęboko poruszające były te tajemnicze obrazki, jak głowa wydawała mu się pełna głosów i jak potem musiał walczyć ze sobą, żeby nie spać prawie przez tydzień.
Oczy chłopca zwęziły się; oddychał głęboko i wolno. Straszliwa mądrość zdawała się postarzać delikatnie rysy jego twarzy, a Leon starał się odgadnąć, ze zmiany ułożenia ust, na jaką kartę syn patrzy w danym momencie: Głupiec, w tej wersji bez charakterystycznego psa, stojący na ostrej jak laubzega krawędzi klifu i mający na twarzy wyraz wrogiego idiotyzmu; Śmierć, także stojąca na pofalowanej krawędzi przepaści, wyglądająca bardziej jak rozszczepiona wzdłuż mumia niż szkielet, i trzymająca łuk przypominający w dziwaczny sposób łuk Kupidyna; Sąd Ostateczny, na który Król wywołuje z grobu nagich ludzi; rozmaite nominały kart Pucharów, Buław, Mieczy i Denarów… a wszystkie z umieszczonymi na przedzie, niewinnie wyglądającymi ornamentami gałęzi, liści winorośli lub bluszczu… i wykonane w najżywszym złocie, czerwieniach i oceanicznych błękitach…
W oczach Scotty’ego błyszczały łzy. Leon mrugnięciem odegnał własne, po czym zebrał karty i zaczął je tasować. Umysł chłopca był otwarty i nie połączony.
– Teraz – powiedział Leon pośpiesznie – wybierzesz ósmą ka…
– Nie – przerwała Donna od drzwi.
Leon spojrzał na nią ze złością, a potem, kiedy zobaczył mały pistolet, który trzymała oburącz, przybrał wyraz zupełnej obojętności.
Dwie lufy, duży kaliber, prawdopodobnie czterdziestka piątka. Derringer.
W chwili, w której Leon ujrzał broń, na dachówkach nad ich głowami dał się słyszeć stłumiony łoskot, ale teraz nie dochodził stamtąd żaden dźwięk.
– Nie także i jego – powiedziała Donna.
Oddychała szybko, skóra na jej policzkach była napięta, a usta miała białe.
– Naładowałam to gilzami 410 ze śrutem. Wiem, zrozumiałam, co zrobiłeś Richardowi, jasne? Pojęłam, że dla niego jest już za późno.
Wzięła głęboki wdech i wypuściła powietrze.
– Ale nie będziesz miał także Scotty’ego.
Wyrównanie i duże przebicie, powiedział Leon do siebie.
Byłeś zbyt zajęty swoimi kartami, by patrzeć w oczy wszystkich pozostałych graczy.
Rozpostarł ręce jakby w geście trwożliwego przyznania się do porażki, a potem jednym gładkim ruchem uskoczył w bok, zmiótł Scotty’ego z fotela i wstał, trzymając syna jak tarczę na wysokości twarzy i klatki piersiowej. I druzgocące podbicie stawki do ciebie, pomyślał.
– Chłopak – powiedział. – Do ciebie.
– Sprawdzam – odparła Donna.
Obniżyła krótką grubą lufę i wystrzeliła.
ROZDZIAŁ 2. Żadnego zapachu róż
Płonący błękitem podmuch ogłuszył ją i oszołomił, ale ujrzała, że mężczyzna i chłopiec padli gwałtownie w przód; dziecko zderzyło się z jej kolanami i zwaliło ją w tył, na biblioteczkę. Jedną zdrętwiałą ręką ściskała nadal mały pistolet, a drugą chwyciła Scotty’ego za kołnierz.
Leon garbił się, nadal na czworakach, na splamionym krwią dywanie, ale teraz cofnął się, trzymając w garści rozłożone jak wachlarz karty. Jego twarz była bezbarwną maską wysiłku, ale kiedy przemówił, głos miał mocny.
– Patrz!
Spojrzała, a on cisnął w nią kartami.
Kilka gwizdnęło obok jej twarzy i zastukotało o grzbiety książek za plecami. Przez swój chwyt na kołnierzu syna poczuła, że mały się wzdrygnął.
Читать дальше