W jakiś sposób wczoraj nie uznał tego wniosku za przerażający.
Teraz trząsł się na myśl o spotkaniu tego czegoś w korytarzu – możliwe, że także poruszającego się na rękach i kolanach – twarzą w fałszywą twarz.
Wyobrażał ją sobie białą, z wielki białymi oczami, jak na starych greckich posągach. Co mogłaby powiedzieć? Czy jej uśmiech przypominałby zapamiętany uśmiech Susan?
Wzdrygnął się i mruganiem odegnał z oczu łzy. Susan, Susan, pomyślał, dlaczego umarłaś? Dlaczego mnie tu zostawiłaś?
Jak wiele z ciebie jest w tym zjawisku?
Zaczął pełznąć w stronę ciemnego zakrętu korytarza. Ozzie nie nauczył nigdy ani jego, ani Diany żadnych modlitw, więc szeptał słowa kolęd… aż złapał się na recytowaniu tekstu z Sonny Boy i zmusił gardło do milczenia.
Wstał w korytarzu, opierając ciężar ciała na zdrowej nodze. Przez otwarte drzwi sypialni widział szary prostokąt, który był rozbitym oknem za ciemnym ogromem łóżka, i przemógł się, żeby wejść do wnętrza pokoju.
Drzwi szafy były otwarte, a ona siedziała tam w środku, przykucnięta na stosie ubrań, które zostały zrzucone z wieszaków.
– Zostawiasz mnie, żeby wyjść z przyjaciółmi – szepnęła.
Nie spojrzał na nią.
– Jesteś… – zaczął, ale potem urwał, niezdolny do powiedzenia: „martwa”.
Ukląkł na łóżku i popełzł w stronę okna.
– Nie jesteś nią – stwierdził niezdecydowanie.
– Staję się nią. Wkrótce nią będę. – Pokój wypełnił nagle zapach gorącej kawy. – Zapełnię lukę.
– Muszę wyjść – odparł, czepiając się powszedniości tego zdania.
Przełożył ostrożnie przez okno skaleczoną nogę, a potem dołączył do niej drugą i chwycił się boków okiennej framugi. Nocne powietrze było zimne.
Z szafy dobiegło go bębnienie i skamlenie, ciche, ale gwałtowne – najwyraźniej miała napad złego humoru. Scott opuścił się na suchą trawę i pokuśtykał przez ciemny ogród w stronę wyrwy w ogrodzeniu.
ROZDZIAŁ 11. W jaki sposób się zabiłem?
Crane mrużył oczy przed porannym słońcem, błyszczącym na gnającej do tyłu nawierzchni drogi szybkiego ruchu.
Deszcz szumiał w rynnach i szeleścił w liściach drzew, gdy na parę godzin przed świtem on i Arky opuścili ukradkiem tylnymi drzwiami dom Mavranosa. Kiedy jednak zjedli śniadanie w kafejce po drugiej stronie miasta i poszli z powrotem na parking – Mavranos ssąc wykałaczkę – na czystym niebie świeciło słońce i tylko chłód klamki przy drzwiach i korbki szyby okna przypomniał Scottowi, że to jeszcze nie jest lato.
Jechali terenową półciężarówką Mavranosa, którą ten kupił zeszłej jesieni z parkingu zarekwirowanych samochodów – wielkim kanciastym suburbanem z 1972 roku o popękanej przedniej szybie, wielkich oponach i pokrytych zdartym na pustyni niebieskim lakierem. Tocząc się wzdłuż Newport Freeway, terenówka trzęsła się i skrzypiała, ale Mavranos prowadził ją nonszalancko, trzymając jedną rękę na wielkim kole kierownicy, a w drugiej dzierżąc puszkę coorsa zapakowaną w coś, co nazywał „kamuflażem” – kawałek giętkiego plastiku z wydrukowanym na nim logo Coca-Coli.
Crane, mając zadarte kolana z powodu zaścielającego podłogę samochodu śmietniska książek, zestawu narzędzi i starych ubrań, siedział na miejscu pasażera, siorbał letnią kawę ze styropianowego kubka i starał się amortyzować wstrząsy auta. Mavranos obandażował jego rozpłatane udo ze swobodną znajomością rzeczy dawnego skauta i zapewnił Scotta, że rana nie będzie się jątrzyć. Jednak noga bolała i rwała, a gdy Crane uderzył nią o podłokietnik fotela, to świat stracił dla niego barwy. Musiał wlepić wzrok w podłogę i oddychać głęboko, żeby nie zemdleć.
Miał na sobie stare dżinsy Mavranosa, które podwinął na kostkach jak dzieciak, ponieważ były dla niego za długie.
Opierając gorące czoło o zimną szybę, miał świadomość, że od chwili, gdy jechał ostatni raz tą drogą szybkiego ruchu, musiało upłynąć bardzo wiele czasu. Pamiętał z przeszłości szerokie, nawadniane pola z zagonami fasoli i truskawek, rozciągające się po obu stronach szosy. Teraz jednak przytłaczał je nowy widok: „Auto Malls” i gigantyczne budynki o szybach z mosiądzowanego szkła, ozdobione na dachach takimi nazwami, jak UNiSYS i WANG, oraz skupiska lśniących nowych banków, bloków mieszkalnych i hoteli, postawionych wokół dwupoziomowego, marmurowego centrum handlowego z oknami w dachu i ozdobionego paprociami, zwanego South Coast Plaża.
To było hrabstwo Orange pozbawione drzewek pomarańczowych; rejon podbity przez spółki budowlane, które uczyniły go jałowym, nawet jeśli niewiarygodnie cennym, i zadowolone z siebie bogactwo tej okolicy zdawało się usuwać poza nawias ludzi takich jak on i Arky z równą pewnością, z jaką pozbyło się farmerów.
– Garnitury – warknął Mavranos, po oderwaniu na chwilę wzroku od ruchu na drodze. Przestał siorbać swoje piwo. – Oni się… mnożą. Drogi są zakorkowane przez połowę czasu, powietrze nie nadaje się do tego, żeby oddawać się ćwiczeniom fizycznym, ani nie da się jeść ryb, które złowisz w zatoce. Nikt też, kto zechciałby się odezwać do ciebie czy do mnie, nie może sobie pozwolić na posiadanie tutaj domu, nawet gdyby urzędasy zabudowały nimi wszystkie zbocza starych wzgórz i kanionów… I czy zauważyłeś, że ci ludzie niczego nie wytwarzają? To są pośrednicy – sprzedają coś, handlują czymś, paczkują coś, reklamują coś lub spekulują czymś.
Crane uśmiechnął się słabo do okiennej szyby.
– Niektórzy z nich muszą wytwarzać przedmioty, Arky.
– Tak sądzę, ale każdy taki zostanie wkrótce wyparty. Garnitury, o których mówię, rozrastają się i mnożą kosztem wszystkich innych rzeczy – nawet zwykłego piasku i wody.
Z prawej strony, z dużą szybkością, wyprzedziło ich nowe bmw.
– Susan nie żyje – powiedział Crane nagle. – Moja żona.
Mavranos obrócił głowę, żeby spojrzeć na niego, i zdjął nogę
z pedału gazu.
– Kiedy? – warknął. – Jak? Kiedy się o tym dowiedziałeś?
– To się stało trzynaście tygodni temu. Pamiętasz, jak przyjechało do nas pogotowie i powiedziałem, że zasłabła? – Crane skończył siorbać swoją kawę i rzucił styropianowy kubek do tyłu samochodu.-Prawdę mówiąc, umarła wtedy. Migotanie komór. Atak serca.
– Pieprzysz, że trzynaście tygodni temu. Ja…
– To nie była ona – to, co widziałeś i z czym rozmawiałeś. To jest… nie wiem, co to jest, jakiś duch. Powiedziałbym ci wcześniej, ale dopiero zeszłej nocy… zrozumiałem, że to musi mieć coś wspólnego ze sprawą kart.
Mavranos potrząsnął głową i zmarszczył mocno twarz.
– Jesteś… jesteś pewny? Że ona nie żyje? Może byłeś pijany, a ona od ciebie odeszła albo coś takiego?
– Arky, ja… – Crane rozłożył bezradnie ręce -…jestem pewny.
– Niech to szlag! – Mavranos patrzył prosto przed siebie na drogę, ale przełykał gwałtownie ślinę i miał błyszczące oczy. – Lepiej opowiedz mi o tym całym gównie, Pogo.
Crane wyjął Arky’emu z ręki puszkę piwa i pociągnął z niej długi łyk.
– Pewnego poranka piła kawę – zaczął.
Postawili samochód na wielkim parkingu tuż na zachód od mola w Balboa, po czym odeszli od grzmotu i piany fal w stronę wąskiej, ocienionej drzewami alejki, którą była Main Street. Scottowi noga nadal doskwierała: bolała go i pulsowała, i kilka razy domagał się przerwy w marszu tylko po to, by móc pooddychać głęboko i postać spokojnie, przeniósłszy ciężar ciała na zdrową kończynę.
Читать дальше