Unoszące się ponad piaskiem powietrze nie było już szkliście przezroczyste.
Pomiędzy nimi a wodą migotał tłum przeświecających postaci i wysokich jak szyby naftowe struktur, bezcielesnych niczym fale gorąca, które unoszą się nad autostradą.
Diana przyjrzała się uważniej zjawisku, starając się wyodrębnić mgliste kształty w blasku słońca, i widziała, nie pojmując tego, że nie były to żywe formy, ale niemal przezroczyste, poruszające się posągi, które nie stały w różnych odległościach od obserwatora, ale były zbudowane w rozmaitych skalach. Skupiła wzrok na owych postaciach i ujrzała, że kilka z nich było ubranych w arabskie szaty i turbany, niektóre w rzymskie togi, a inne jak kowboje i poszukiwacze złota. Jeden z posągów był gigantyczną małpą, chociaż w ruchach nie bardziej żywą od pozostałych figur.
Diana podniosła wzrok i ujrzała, że dwie wysokie struktury to klown z frontonu Circus Circus oraz Vegas Vic – kowboj, który machał nieprzerwanie do gości sponad Pioneer Casino przy Fre-mont Street.
Przez długą, niewiarygodnie rozciągniętą chwilę gapiła się tylko na to, czując lód w brzuchu i pustkę w głowie. Potem przełknęła jęk rozpaczy i starała się skupić na biciu swego serca.
– To wszystko są posągi – powiedziała zdenerwowana – z miasta. Lub ich duchy, jak sądzę.
– Ich kształty – potrząsnęła głową Nardie, trzymając żeton w mocno zaciśniętej garści. – Co je to obchodzi?
– Sądzę, że obchodzi ojca Scotta.
– Czy mogą – spytała Dinh drżącym głosem – zranić?
– Nie sądzę, żeby znalazły się tu po to, by nas eskortować do wody. – Obie kobiety cofnęły się. – To jego magia, Króla. Tylko mężczyźni – on nie chce Królowej.
Diana położyła dłoń na wąskim ramieniu Nardie i obie zaprzestały odwrotu przez sypki piasek.
– Moja matka dała nam żeton. To jing ijang – rzekła Diana z napięciem. – Wymieszane, połączone przeciwności – twarz na nim jest jednocześnie kobieca i męska. Jego… postaciom może się to nie spodobać.
Nardie ściskała żeton, a teraz odetchnęła głęboko i otworzyła dłoń. Miała na niej krew.
– To ma ostrą krawędź – powiedziała ze zdziwieniem.
– Lepiej, żeby miało. – Diana wyciągnęła rękę. – Skalecz i mnie, a potem zobaczymy, czy żeton jest w stanie pociąć tamte figury.
Pięć mil dalej na południowy wschód sprzęgające kanion betonowe ramiona Zapory Hoovera powstrzymywały za sobą jezioro.
Po tym, gdy Mavranos zostawił półciężarówkę przy stoisku z przekąskami na rozległym parkingu po arizońskiej stronie tamy i podjął długi marsz w upale z powrotem w kierunku łuku zapory – gdzie, gdy wcześniej tamtędy przejeżdżał, kłębili się turyści z aparatami, pierwszą rzeczą, z której zdał sobie sprawę – poza swoim wyczerpaniem – był płacz dzieci.
Przelew Arizoński po jego prawej ręce stanowił olbrzymią, gładko zakrzywioną otchłań – odpowiednio wielką, pomyślał Arky w oszołomieniu, by Bóg mógł wziąć w niej kąpiel; albo wystarczającą dla dziesięciu milionów deskorolkowców, którzy mogliby polecieć, na łeb, na szyję, ku swemu przeznaczeniu. Jednak tym, co przyciągnęło jego uwagę, była rzesza wstrząśniętych czymś ludzi, pomniejszonych przez ogrom zapory do wielkości owadów.
Wszyscy obok niego gnali z powrotem w stronę parkingu. Dzieci zawodziły, a kółka wypożyczonych dziecięcych wózków, pchanych zbyt szybko, grzechotały głośno o beton. Dorośli zdawali się zszokowani; mieli pusty wzrok, a ich twarze były wykrzywione przez wściekłość, przerażenie lub idiotyczną wesołko-watość. Jaskrawe wakacyjne ubrania wyglądały jak nałożone na nich przez niedbałych służących i Mavranos żałował, że nie widział na parkingu autobusów, które zabrałyby tych wszystkich ludzi do domu, do jakiegoś nieprawdopodobnego azylu. Dzień Świra Na Zaporze, pomyślał, usiłując uśmiechać się i nie bać; pół ceny, jeśli wydmiesz wargi i potrafisz zezować.
Starał się iść szybko w kierunku tamy, ale zaraz spocił się, zaczął dyszeć i musiał się oprzeć o jedną z betonowych podpór balustrady.
Spojrzał przed siebie na krzywiznę zapory. To musiała być monstrualna budowla, skoro z tak daleka była doskonale widoczna. Arky spoglądał na samochody, które jechały wolno wzdłuż autostrady, stanowiącej zwieńczenie tamy; dostrzegał ludzkie postaci, poruszające się po trotuarach i mostach, które prowadziły do wież wlotowych na wodzie. Z tej odległości nie widział niczego, co mogło wywołać panikę.
Ale strach wisiał w powietrzu niczym zapach rozgrzanego metalu, unosił się, wibrując w zawirowaniach wiatru, był jak szczur gryzący pod ziemią.
Chciał wrócić do ciężarówki, przejechać na stronę Arizony i gnać przed siebie, póki nie zabrakłoby mu paliwa – a potem iść dalej.
Zamiast tego odepchnął się od słupka, wszedł na szeroki chodnik i ruszył w stronę katedralnego łuku zapory.
Podczas pierwszego rozdania Crane sprzedał swoje cztery karty mężczyźnie w średnim wieku w sportowej marynarce i z aksamitką pod szyją, a potem obserwował, jak toczy się dalsza gra. Nie przyciągnęło to jego uwagi; był ojcem ręki, która zawierała cztery sprzedane przez niego karty i w związku z tym mógł nadal zdobyć dziesiątą część puli. Z pewnością jednak nie miał zamiaru współzawodniczyć o całość i domagać się opcji Wniebowzięcia.
Spojrzał przez jeden z bulai na powierzchnię jeziora, pokrop-kowaną przez pędzących w różne strony narciarzy wodnych, i skupił się na głębokim oddychaniu. Tym razem siedział po lewej ręce Leona i miał teraz rozdawać karty.
Pasma niesłyszalnych, wysokich i niskich wibracji oddaliły się w obu kierunkach widma i Scott nie odczuwał już tych dźwięków, ale sądził, że niektórzy z pozostałych graczy mogli w dalszym ciągu je odbierać. Leon potrząsnął gwałtownie kilka razy głową, Newt odsłonił niepotrzebnie jedną z zakrytych kart, a Amino Kwas w barze stłukł kieliszek podczas podawania jednemu z nowych pokerzystów trzeciego martini.
Głośny trzask szkła tak bardzo wstrząsnął doktorem Leakym, że słaba woń uryny zmieniła się szybko w coś dużo gorszego.
Wygrał poker, bijąc trójkę. Ani Leon, ani Crane nie byli ojcami zwycięskiej ręki, i po tym, gdy triumfator, z nerwowym uśmieszkiem na twarzy, zgarnął pieniądze, Leon popchnął do Scotta najbliższe złożone karty.
– Rozdajesz – warknął baryton Hanariego. – Pośpieszmy się.
– Hmm – odezwał się Amino Kwas od baru. – Czy chce pan, panie Hanari, żebym wyprowadził kapitana na pokład, ściągnął mu portki i umył go wodą z węża?
– On nie jest kapitanem – powiedział Leon głośno. – Ja nim jestem. Nie, na niedzielę ma umówioną wizytę u chirurga; przeżyje do tego czasu.
Pomachał z irytacją dłonią.
– Otwórz bulaje, jeżeli chcesz – powiew będzie świeży, jeśli nie wręcz chłodny.
Crane pomyślał, że normalnie większość graczy protestowałaby przeciwko panującemu zapachowi i domagała się, by spełnić sugestię barmana, ale dzisiaj nawet najtwardsi z nich zdawali się potulni i pozbawieni pewności siebie.
Ostatnie karty zostały delikatnie pchnięte po zielonym suknie w kierunku Scotta, który ułożył je w stos i wyrównał prostopadłościan.
Wszyscy patrzą na mnie, pomyślał, spoglądając wprost na karty. Nie mogę w tej chwili podmienić talii.
Przełożył leżące przed nim karty i przetasował je uczciwie.
– To musi być miły facet, ten chirurg – zauważył, uśmiechając się do Leona – skoro przyjmuje pacjentów w niedzielę.
Читать дальше