Zmęczenie cyrkulowało w tętnicach Scotta niczym potężny narkotyk, ale uderzył go fakt, że gra powinna się zakończyć o trzeciej. Jeśli sklepy szanują Wielki Piątek, przypomniał sobie, są zamknięte od południa do trzeciej.
Jeśli był to gest szacunku, to dziwacznie odwrócony.
Taniec na krawędzi zbocza.
Zataczając się na chodniku Fremont Street w ciągle jeszcze chłodnym powietrzu, Snayheevera zasnuwał okresowo cień dominującego nad nim stalowo-neonowego kowboja, wznoszącego się na Pioneer Casino. Dondi przystanął, by zerknąć w górę na machającą wolno postać, i zastanowił się, jaką osobowość mógłby reprezentować ten kształt.
Jego poraniona ręka pociągnęła go w przód i Snayheever podjął trud przepychania się przez opór porannego powietrza.
Kształty czekają, pomyślał, jak potencjalne wiry w wannie, czyhające na możliwiość zaistnienia, gdy tylko ktoś wyciągnie korek. Jeśli formacja chmur zaczyna cholernie przypominać pewnego olbrzymiego ptaka, czekającego w utajeniu, to w końcu staje się tym ptakiem.
Ptaki. Oko kruka było właściwe w zeszłym tygodniu, ale świątynia Isis została wysadzona w powietrze. Teraz chodziło o innego ptaka, wedle snów – różowego.
We śnie Snayheever widział grubasa, który wysadził świątynię. Grubas także przybrał kształt – stał się olbrzymem, który skarłowaciał, zrobił się okrągły, stracił swój zielony kolor i stał się pokrytą brodawkami czarną kulą w polu matematycznym, zawierającym wszystkie punkty, które nie osiągną nigdy nieskończoności.
Grubas nie był już tym kształtem. Nie żył; jego powierzchnia pękła, a punkty rozpierzchną się wkrótce po pustyni, uwolnione, by osiągnąć nieskończoność lub nie – jak im się będzie podobało. Snayheever zastanawiał się, jak długo on sam będzie rzeczą, której kształt autorytatywnie przybrał.
Taniec na krawędzi zbocza, pies kłapie szczęką u twoich stóp.
Czuł brak swojego palca, który był daleko stąd, na południu, dźwięcząc od wibracji, które wy woły wała olbrzymia, hydroelek-tryczna moc.
Nie miał innego wyboru, jak się tam udać: osobowość, którą się stał, wybierała się tam i, oczywiście, potrzebowała swojego kształtu.
Wcześniej jednak należało się z kimś pożegnać i komuś przebaczyć.
ROZDZIAŁ 48. Ostatnia rozmowa
Kiedy Crane otworzył drzwi pokoju hotelowego i wszedł do środka, poczuł zapach gorącej kawy. Diana i Dinh stały przy oknie z kubkami w dłoniach; spojrzały na niego niespokojnie.
– Nie – powiedział.
Zdjął perukę i zauważył, ku swemu łagodnemu zdumieniu, że jego ramię szarpnęło się w tył i cisnęło czapą kasztanowatych włosów o lustro.
– Nie, nie kupił jej. Muszę tam być przed południem, a przedtem ułożyć ponownie talię. Nie mam czasu na sen.
Diana podbiegła do niego i dotknęła jego ramienia. Zmusił się do tego, by się nie odsunąć.
– Chcesz kawy?
– Zapytać się nie wolno? – Crane obojętnie zacytował ostatnią linijkę starego dowcipu, który lubiła Susan.
Diana podała mu niemal pełny i nadal parujący kubek.
– Masz – powiedziała. – Zrobię sobie następną.
Scott odstawił naczynie na szafkę nocną.
– Nie chcę kawy.
Jej zapach wisiał w powietrzu niczym dym papierosowy, a on nie mógł pozbyć się z umysłu obrazu kubka, wstawionego do kuchenki, włączonej na minimalne grzanie.
I sanitariuszy, i ambulansu, a potem tej butelki, która powstrzymywała go przed rozpamiętywaniem snów. – To kwestia z dowcipu – powiedział zirytowany. Diana patrzyła na niego pustym wzrokiem; najwyraźniej nigdy nie słyszała tego kawału. Jakim cudem mogła go nie znać?
Z drugiego pokoju wszedł Mavranos i Crane spostrzegł, że jego przyjaciel wymienił spojrzenia z Dinh. Zgadza się, Arky, pomyślał Scott, wariuję… Niech szlag trafi moją duszę, poruszyłbym niebo i ziemię…
Na nocnej szafce zadzwonił telefon i wszyscy poza Scottem podskoczyli. Dinh ruszyła w stronę aparatu, ale Crane był bliżej i porwał słuchawkę.
– Halo? – powiedział.
– „Kogo znalazłeś do miłości, jest niegodny ciebie” – zanucił głos w telefonie. – „Ocal mnie, ocal tylko mnie?”
Crane rozpoznał te wersety. Pochodziły z ulubionego wiersza Susan, The Hound ofHeaven Thompsona.
I, oczywiście, rozpoznał głos.
To moja żona, pomyślał.
Nie powinienem z nią rozmawiać.
Dlaczego nie?
Ponieważ to nie jest moja żona, powiedział sobie. Pamiętasz? To alkohol albo Śmierć, albo coś w rodzaju obu tych rzeczy. Więc nawet nie mogę z nią porozmawiać. A co, jeśli to jest ona, jeżeli to także kąsek prawdziwej Susan? Może to naprawdę jej duch, na którym została położona zła powłoka?
A jeśli nawet to w ogóle nie jest ona, to co z tego, że alkohol może stworzyć jej przekonującą imitację? Prawdopodobnie umrę jutro po tym, gdy po raz trzeci nie uda mi się zrobić tej głupiej karcianej sztuczki; po tym, gdy ojciec wykopie mnie z mojego ciała. Czy nie mogę przynajmniej kilka minut pogadać z tym czymś przez telefon? Jaka w tym szkoda, że wysłucham po prostu tego, co musi powiedzieć? Mogą w tym być zawarte jakieś informacje, których potrzebujemy. I ten głos brzmi tak bardzo podobnie do głosu Susan; a ja jestem taki zmęczony, że wiem, iż potrafię uwierzyć, że to jest Susan. Gdyby tylko wszyscy inni zostawili mnie samego.
– Chwileczkę – powiedział w końcu do słuchawki, a potem przysłonił dłonią jej mikrofon.
– To prywatna rozmowa – powiedział do pozostałej trójki. – Moglibyście wyjść?
– Jezu, Scott – odezwał się Mavranos – to nie jest…
– Moglibyście wyjść? – powtórzył Crane.
– Ja nie – powiedziała Diana łamiącym się głosem. – Scott, na litość boską…
– No cóż, jeśli nawet nie mogę… wszystko, co jestem… – potrząsnął głową, jakby to coś wyjaśniało. – Niech to szlag, moglibyście wyjść do drugiego pokoju?
Diana, Dinh i Mavranos patrzyli na niego przez kilka sekund, a potem Arky szarpnięciem głowy wskazał łączące pokoje przejście, po czym cała trójka wyszła w milczeniu i zamknęła za sobą drzwi.
– Jesteśmy sami – powiedział Crane do słuchawki.
– : Co mówią – spytał głos Susan – w barze, za dziesięć druga nad ranem, kiedy masz ostatnią okazję, by zamówić drinka?
– Mówią „ostatnia kolejka” – odparł Crane, starając się zachować spokój, ale jego głos drżał.
– To jest ostatnia rozmowa – rzekła Susan. – Dzwonię do ciebie ostatni raz. Po tym, gdy odłożysz słuchawkę, albo odejdę na zawsze, albo zostanę z tobą na zawsze.
– Jesteś… hmm, jesteś duchem – powiedział Scott.
Żałował, że nie myśli trzeźwo. Piekł go oczodół sztucznego oka – nie przemywał go od środy i wiedział, że prosi się o zapalenie opon mózgowych; i bolała go noga, i czuł krew, która sączyła się spod bandaża po prawej stronie ciała, poniżej żeber. Fala zmęczenia spowodowała, że zamknął oczy.
– Takim, jakim ty byś był, gdybyś poszedł ze mną. Na zawsze razem. Zagraj w karty, czemu nie? Udawaj, że mnie odrzuciłeś – idź i spreparuj znowu talię, jeśli chcesz, ale nie wyjmuj jej z torebki. Kogo to obchodzi, jakie kto dostanie karty? I napij się…
– „A kiedy będziesz moja” – powiedział, cytując z innego wiersza, który Susan lubiła. – „Pocałuję cię w moim kieliszku, jasna bogini Wina”.
– Oddam ci pocałunek. „To nawet lepsze z twoją pomocą”.
Teraz zacytowała słowa Lauren Bacall z Mieć i nie mieć.
Читать дальше