Nardie poklepała Dianę po ramieniu, a potem obie usiadły prosto, nieco zażenowane. Dinh wypiła kolejny łyk piwa i pociągnęła nosem.
– No eóż, lepiej, żebyś tak zrobiła – stwierdziła. – Jestem teraz sierotą w maleńkiej łódce na środku kurewsko wielkiego oceanu.
Wróciły do Ftamingo. Diana obueteiła Scotta, który ubrał się, okazując znużenie, i przygotował kawę.
Później, w popołudniowym słońcu, które wpadało przez nie dające się otworzyć hotelowe okna, usiadł na dywanie i zaczął rozkładać, obrazkami do góry, ojcowską talię Lombardy Zero. Wczoraj Leon odłożył dwadzieścia dwa Arkana Większe i Crane zacz-ął układać na próbę czterokołowe kombinacje z pozostałych pięćdziesięciu sześciu Wtajemniczeń Mniejszych,
Eyło to podobne do powolnego obracania kalejdoskopu, w którym zamiast kolorowych odprysków szkła, w mrze urządzenia przesypują się żywe twarze, tworzące nowe wzory i ustawienia; i Scott pozwalał biernie, by ostre jak brzytwa tożsamości rezonowały w jego umyśle.
Ponownie starał się ułożyć karty tak, by móc, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, kupić rękę swojego ojca; oraz, by po wszystkich nabyciach i sprzedażach pozostałych kart, jego kolor do króla zwyciężył podczas sprawdzenia. Dwukrotnie przekonany, że odkrył odpowiedni klucz, siorbnął letnią kawę i usiadł prosto tylko po to, żeby zauważyć łajdacki zakup, który mógłby dać innym graczom fulla lub karetę-i musiał zburzyć cały układ i zaczynać wszystko od początku.
W jego umyśle wznosiły się bez przerwy i rozpadały krystaliczne siatki obcej nienawiści, obaw i radości, niczym fale oceaniczne, dźwigające się w górę, a potem opadające i rozbryzgujące się w opar.
W końcu poczuł się usatysfakcjonowany widokiem nowego układu i pozbierał ostrożnie karty w porządku, w jakim powinny zostać rozdane.
– Wejść! – zawołał, wkładając do torebki ułożoną w stos talię.
W drzwiach łączących pokoje pojawiła się Nardie Dinh.
– Kim ja jestem? – spytała. – Hotelowym boyem?
– Żartowałem – odparł, po czym wstał i przeciągnął palcami przez włosy. – Przepraszam. Słuchaj, mogłabyś mi zrobić makijaż? Myślę, że ubrać kieckę potrafię sam.
– Jasne, chodź do łazienki – powiedziała Nardie, idąc przodem; potem przystanęła, odwróciła się i uśmiechnęła. – Hej, Scott, moje gratulacje z powodu zbliżającego się ślubu! Diana mi o tym powiedziała.
– Dzięki. – Jego zdrowe oko piekło go już ze zmęczenia. – Mam nadzieję, że wszyscy tego dożyjemy. Ale teraz muszę się przygotować na swój… kawalerski wieczór.
Machnął dłonią, żeby Dinh ruszyła.
– Myślę, że mało który facet ma na swoim wieczorze kawalerskim własnego ojca.
– No cóż – zauważyła Nardie rozsądnie – większość facetów nie idzie na taką imprezę w kiecce.
ROZDZIAŁ 47. Latająca Zakonnica
Godzinę później Crane stał w swoich szpilkach przed wystawą z milionem dolarów w Binion’s Horseshoe Casino. Za kuloodporną szybą ułożono, w pięciu kolumnach po dwadzieścia sztuk, sto banknotów o nominale dziesięciu tysięcy dolarów, obramowanych łukiem olbrzymiej mosiężnej podkowy wielkości drzwi. Dwóch mocno zbudowanych strażników popatrzyło na Scotta z drwiącą dezaprobatą.
– Musi być ciężko – powiedział ktoś przy łokciu Scotta. Crane spojrzał w dół i ujrzał Newta w kraciastym garniturze o szerokich klapach; pokerzysta wyglądał na zniszczonego i starego.
Oto znowu my dwaj razem, pomyślał Crane, dwadzieścia jeden lat starsi i obaj prezentujący się dosyć podle.
– Cześć – przywitał go. – Mogę się z tobą zabrać?
– Na to wygląda – odparł stary mężczyzna. – Moja pozostała trójka nie pokazała się – założę się, że załatwieni przez dygot towarzyszący nocnym koszmarom. To się zdarza. Dajmy im kilka minut.
Spojrzał na torebkę Scotta.
– Żadnej broni dzisiaj, mam nadzieję. Tym razem wrzucają do jeziora, a może także i ciebie.
– Nie, dziś nie. Tak czy inaczej, wszyscy wyglądają na spokojnych pokerzystów.
Z wysokości swoich obcasów spojrzał w puste, jasne jak u ptaka oczy Newta.
– Co to miało znaczyć, że „musi być ciężko”?
– Golić się z tym teatralnym makijażem. Założę się, że zatyka ostrza albo powoduje powstawanie dziur w siateczce maszynki elektrycznej.
– Pewnie by tak i było, ale golę się, zanim to sobie nałożę na twarz. – Crane był zmęczony i beznadziejnie spragniony piwa – tego, czym piwo było dla niego – i papierosów – sposobu, w jaki mu smakowały.
I myślał o duchu Bena Siegela, który zadał sobie trud, by pokazać mu, że można oszukać muchę i sprawić, żeby zjadła zatrutą kostkę cukru, jeśli owad widzi tylko nieszkodliwą powierzchnię.
– To jest kłopot – powiedział obojętnie – ale robię to dla Pana.
Krzaczaste białe brwi malutkiego staruszka podjechały w pół drogi do miejsca, które musiała niegdyś wyznaczać linia jego włosów.
– Dla Pana, co?
– Jasne. – Scott mrugnął i zmusił się, by sobie przypomnieć, o czym wcześniej mówił. – Nie sądzisz chyba, że sam postanowiłem ubierać się w ten sposób, co? Jestem członkiem pewnego religijnego bractwa i to wszystko jest z tym związane. Wiele zakonów nosi dziwne stroje.
– Hmm. Nie pokażą się, jak sądzę. Moi pozostali gracze, nie twoi zakonnicy. Walmy.
Nagle podniósł w górę pomarszczoną dłoń.
– Nie rozumiem przez to…
– Jezuuu… – powiedział Crane, idąc za małym człowieczkiem przez mrok kasyna w kierunku jasnej plamy, która była otwartymi na Fremont Street drzwiami. – Z mojej strony nic ci nie grozi, Newt, obiecuję.
– I żadnych wygłupów w samochodzie.
Wszyscy mnie przestrzegają przed robieniem wygłupów, pomyślał Crane.
– Masz moje słowo honoru.
Zanurzyli się w hałasie wytwarzanym przez automaty do gry, i Newt wymamrotał coś, co zabrzmiało jak „proste jak kratownica”.
Crane zmarszczył brwi. Nie wierzył w jego uczciwość? Czy ten dziwny, mały facet mógł mieć jakieś przeczucia odnośnie do jego planu zdetronizowania własnego ojca? Kiedy szli zygzakiem przez tłum, pochylił się ku niemu.
– Co mówiłeś?
– Powiedziałem: „Jak latająca zakonnica”. Religijny zakon, w którym trzeba się dziwnie ubierać. Fruwała, pamiętasz?
Scottowi dziwnie ulżyło; najwyraźniej rzecz nie dotyczyła wcale honoru. Byli już na zewnątrz, na spieczonym, zalanym słońcem chodniku, i żeby być słyszanym ponad brzęczeniem megafonu pikietera, Crane musiał krzyknąć:
– Tak, pamiętam!
– Sądzę, że wymyślono to po to – odkrzyknął Newt – by musieć nosić tę rzecz przez cały czas. Przynajmniej mogła latać.
– Tak sądzę.
Crane szedł za małym człowieczkiem przez Fremont i wzdłuż Pierwszej Ulicy, w kierunku parkingu na końcu kwartału domów. To tutaj strzelano do niego osiem dni temu i został uratowany przez dwa strzały z broni grubasa – którego sam zabił cztery dni później. Zawadził czubkiem lewego buta o wyszczerbiony krawężnik i przytarł pomalowane paznokcie prawej ręki o dzioby ceglanego muru.
Crane miał rozdawać karty w następnej kolejności.
Niebo za otwartymi iluminatorami było ciemne, a ciepły wiatr, pachnący odległymi, stygnącymi skałami i szałwią wzbijał nadal wodę jeziora w pluskające fale; poziom drinków w stojących na zielonym suknie stołu szklankach kołysał się i był nierówny. Dym papierosowy utworzył ponad zgromadzonymi w puli banknotami chmurę w kształcie grzyba.
Читать дальше