— Miną długie lata, zanim poznamy tę planetę, Sax. Całe dziesięciolecia. Na Marsie jest tyle samo lądu co na Ziemi, i to lądu o zupełnie innej budowie i składzie chemicznym. Powierzchnię trzeba najpierw gruntownie zbadać, nim będzie można zacząć cokolwiek zmieniać.
— W jakiś sposób zmienimy ją już samym lądowaniem. — Russell agresywnie odpierał wątpliwości Ann, gestykulując, jakby odgarniał z twarzy pajęczynę. — Decyzja lotu na Marsa to jak początek zdania, a całe zdanie mówi…
— Veni, vidi, vici.
Russell wzruszył ramionami.
— Skoro tak to widzisz.
— Jesteś gnojkiem, Sax — oznajmiła Ann, z irytacją wykrzywiając usta. Miała szerokie ramiona i niesforne kasztanowe włosy; była geologiem o utrwalonych poglądach i niewątpliwie trudnym przeciwnikiem w tym sporze. — Zrozum, Mars należy tylko do siebie samego i jest, jaki jest. Jeśli chcesz, możesz się bawić w zmienianie klimatu na Ziemi, bo jej rzeczywiście trzeba pomóc. Albo spróbuj z Wenus. Ale nie wolno ci tak po prostu zniszczyć liczącej sobie trzy miliardy lat powierzchni Marsa.
Russell starł kolejne pajęczyny.
— Mars jest martwy — oświadczył zimno. — Poza tym w gruncie rzeczy decyzja nie należy do nas. Zadecydują o tym inni.
— Niczego nie mogą nam narzucić — wtrącił ostro Arkady.
Janet przenosiła wzrok z jednego rozmówcy na drugiego, wszystko skrupulatnie rejestrując. Ann podniecała się coraz bardziej i gwałtownie podnosiła głos. Maja rozejrzała się i zobaczyła na twarzy Franka grymas niezadowolenia. Jednak gdyby się wtrącił, pokazałby milionom telewidzów, że nie chce, aby koloniści spierali się na ich oczach. Popatrzył więc tylko badawczo na Boone’a, który siedział na drugim końcu stołu. Między dwoma mężczyznami nastąpiła tak szybka wymiana spojrzeń, że Maja aż musiała zamrugać.
— Kiedy tam byłem, odniosłem wrażenie, że coraz bardziej przypomina Ziemię — włączył się do dyskusji John.
— Taa, z wyjątkiem dwustu stopni Kelvina — mruknął Russell.
— Jasne, ale naprawdę wyglądał jak Mojave albo Suche Doliny. Pierwszy raz rozglądałem się po Marsie, a złapałem się na tym, że wypatruję jakichś zamarzniętych fok, które widzieliśmy w Suchych Dolinach.
Rozmowa potoczyła się dalej w tym kierunku, Janet skierowała okulary na Johna, a Ann w pewnej chwili wzięła swoją filiżankę kawy i wyszła oburzona.
Później Maja wiele razy usiłowała sobie przypomnieć jak patrzyli na siebie Boone i Chalmers. To wyglądało na sekretny szyfr albo niemal intuicyjną więź, często łączącą jednojajowe bliźnięta.
Mijały tygodnie. Każdy dzień rozpoczynał się od zjadanych bez pośpiechu śniadań, ale po posiłku było wiele pracy. Każdy miał swój rozkład zajęć, chociaż niektórzy mieli więcej zadań niż inni. Plan Franka był niezwykle napięty, ale on to lubił, wprost uwielbiał szaleństwo wiecznej aktywności. Podstawowe zadania wcale nie były przyjemne: musieli dbać o sprawne funkcjonowanie statku i własną kondycję fizyczną i duchową, a jednocześnie codziennie przygotowywali się na spotkanie z Marsem. Utrzymywanie Aresa w odpowiednim stanie zaczynało się od zawiłości programowania komputerowego i poważnych remontów, a kończyło na prostej wymianie drobnych części, które pobierali z magazynu czy utylizacji odpadów. Zespół zajmujący się biosferą spędzał większą część czasu na farmie, która zajmowała wielkie połacie torusów C, E i F. Zresztą, każdy członek załogi miał przydzielone jakieś zadania związane z uprawą roślin. Większości podobała się ta praca, a niektórzy nawet poświęcali jej swój wolny czas. Poza tym z polecenia lekarzy wszyscy przeznaczali obowiązkowo trzy godziny dziennie na ćwiczenia sportowe na mechanicznym chodniku, ruchomych schodach, obrotowych kołach albo w siłowni. Niektórzy je lubili, inni znosili z trudem albo wręcz nimi pogardzali, ale nawet ci, którzy je lekceważyli, po wyjściu z sali gimnastycznej byli w zdecydowanie lepszym nastroju.
— Endorfiny beta to najlepsze narkotyki — oznajmił Michel Duval.
— To szczęście, skoro i tak nie mamy żadnych innych — odparł Boone.
— Och, jest kofeina…
— Usypia mnie.
Alkohol…
— Rozsadza mi po nim głowę.
— Prokaina, pastylki Darvona, morfina…
— Morfina?
— Tak, w zestawach medycznych. Do użytku tylko w niezbędnych wypadkach.
Arkady zaśmiał się.
— Hmm, może by tak na coś zachorować?
Wszyscy inżynierowie, łącznie z Mają, spędzali wiele poranków na treningach symulacyjnych. Odbywały się one na pomocniczym mostku dowodzenia w Torusie B, gdzie znajdowały się najnowocześniejsze syntetyzery obrazu. Symulacje były tak doskonałe, że trudno je było odróżnić od prawdziwego lotu. Ale wcale nie czyniło ich to bardziej interesującymi: takie na przykład powtarzane co tydzień, typowe przyczepo we wchodzenie statku na orbitę, nazywane “lotem mantry”, z biegiem czasu stało się zajęciem nużącym niemal wszystkich astronawigatorów.
Tyle że nuda bywa jednak czasami najmilsza ze wszystkiego. Funkcję trenera pełnił Arkady, którego cechował perwersyjny talent do opracowywania “lotów problemowych”, tak trudnych, że zwykle “zabijały” wszystkich. Loty te nie należały do specjalnie przyjemnych i raczej nie przysparzały Arkademu sympatii u “ofiar”. Arkady na chybił trafił przeplatał loty problemowe z lotami mantry, ale coraz częściej wybierał te trudniejsze. “Zbliżali się” na przykład do Marsa, kiedy nagle błyskało czerwone światełko, któremu czasem towarzyszyły syreny, i znowu byli w tarapatach. Pewnego dnia na przykład “zderzyli się” z planetazymalą ważącą około piętnastu gramów, co zostawiło wielką rysę na osłonie termicznej statku. Wcześniej Sax Russell obliczył, że ryzyko, iż mogą uderzyć w coś cięższego niż gram, wynosi mniej więcej jeden do siedmiu tysięcy lat lotu, niemniej jednak okazało się, że niebezpieczeństwo naprawdę istnieje! Na tę myśl przeszedł ich dreszcz, mimo że początkowo wyśmiali sam pomysł takiej katastrofy. Popędzili więc do piasty, włożyli skafandry zewnętrzne EVA i wyszli w przestrzeń, aby zaplombować uszkodzenie, zanim wejdą w atmosferę Marsa i spalą się na popiół. Gdy byli mniej więcej w połowie drogi, w interkomach usłyszeli głos Arkadego: “Nie dość szybko! Wszyscy jesteście już martwi”.
Ale to zaliczało się do prostszych ćwiczeń, inne były jeszcze gorsze. Lotem statku sterował system elektroniczny, co oznaczało, że załoga wprowadzała tylko instrukcje do komputerów nawigacyjnych, a te przetwarzały je, uwzględniając wszystkie aktualne dane i wysyłały ostateczny impuls do systemu napędowego. Nie mogło być inaczej, ponieważ kiedy statek z tak olbrzymią prędkością zbliża do masy grawitacyjnej wielkości Marsa, żaden człowiek nie potrafi wyczuć czy też dokładnie przewidzieć potrzebnych ilości spalanego paliwa, parametrów lotu czy mocy silników. Żadne z nich nie było więc prawdziwym pilotem. Niemniej jednak Arkady dość często “niszczył” cały ten precyzyjnie skonstruowany system sterowania (którego prawdopodobieństwo uszkodzenia, jak twierdził Russell, wynosiło jeden do dziesięciu miliardów), osiągali punkt krytyczny, musieli przejąć dowodzenie i dalej ręcznie kierować statkiem. Obserwowali więc monitory i widzieli, jak czarne tło wypełnia spadająca na nich pomarańczowa kula Marsa. Mieli do wyboru: zawrócić i pogrążyć się w otchłaniach kosmosu, gdzie niechybnie czekała na nich powolna śmierć, albo lecieć dalej, uderzyć w planetę i umrzeć natychmiast. Jeśli wybierali to drugie, musieli śledzić opadanie aż do symulowanej prędkości sto dwadzieścia kilometrów na sekundę i przeżyć zderzenie z Marsem.
Читать дальше