Jak łapali koty, żeby je później zjeść. Jak je jedli. Na początku, kiedy jeszcze się brzydzili, jedli wyłącznie białe mięso, a resztę wyrzucali. Mięso smażyli. Dorośli mówili, że przypominało mięso królika, tylko że było bardziej miękkie i delikatne… A pod koniec jesieni zjadali już wszystko, do ostatniego skrawka, chyba że z wyjątkiem niejadalnej skóry i pazurków, l teraz już tylko gotowali. Tylko.
Jak przeszukiwali każdy zakątek mieszkania w nadziei, że uchowało się gdzieś coś z czasów pokoju. (Suche zakurzone kawałki chleba za kanapą. Chłopiec kiedyś, dawno temu, wrzucał Je tam w tajemnicy przed mamą, żeby nie dojadać — żyli skromne, i w rodzinie obowiązywała zasada: dojedz wszystko, co jeść zacząłeś).
Jak strasznie krzyczał jakiś człowiek głuchą styczniową nocą na dworze: „Ratunku, na miłość boską… Ratunku, na miłość boską…”
Krzyczał, stękał, sapał — chłopaka uśpiły te narzekania. A w dużym pokoju, gdzie wytłuczone jesienią okna nie były zabite nawet dyktą, leżał zaszyty w prześcieradła trup babci, która zmarła dwa dni temu…
Miał tam leżeć jeszcze przez dwanaście dni.
Można o tym wszystkim napisać. Ale można i nie pisać.
A najważniejsze: nie chciało się o tym więcej pisać. Coś się skończyło.
A tu na dodatek przyszedł mu do głowy niespodziewanie jasny pomysł programu lingwistycznego, z którym ostatnio (ospale, bardzo ospale) się męczył. Podstawowe Twierdzenie i wszystkie towarzyszące mu ćwiczenia literackie zostały zapomniane. Dwa tygodnie zasuwał nad programem, który w rezultacie zaowocował świetnymi aforyzmami — nowymi, paradoksalnymi i zadziwiająco głębokimi! Żaden Schopenhauer, żaden Pascal, Lichtenberg i La Rochefoucauld nie wpadli na coś takiego. Zresztą nie mogli wpaść.
Tylko jego nowy program był zdolny do takich cudów.
Gorliwość jest macochą wyobraźni.
Precyzja zastępuje głupcom mądrość.
Uczucie jest najokrutniejszym wrogiem eksperymentu.
Świetnie zastępuje wychowanie tylko jedno — dobroduszność.
Zadzwonił do Wikonta — po raz pierwszy w ciągu tych dwóch tygodni. Wikont nie omieszkał się stawić. Z butelką curaęao. Wypili likier i Stanisław pochwalił się nowymi aforyzmami. Wikont zareagował warkliwie i z uniesieniem. Był dzisiaj, jak nigdy, po— dobny do Puszkina — malutki, pełen wdzięku, kędzierzawy, przystojny: szare żywe oczy patrzyły spod rzęs. Wikont. Wasza wysokość. Stanisław poczuł, że się za nim stęsknił. I wtedy pod wpływem jakiegoś objawienia wyciągnął ze stołu ostatnią, wydrukowaną wersję Szczęśliwego chłopca i wcisnął ją do wyciągniętej (leniwie) okaleczonej dłoni.
Już za chwilę, obserwując ponury nos, ponuro pełznący po ponurym tekście, pożałował swojego odruchu. („Uczucie to najokrutniejszy wróg eksperymentu”). Ale było za późno. Wiać tylko nalał sobie jeszcze trochę curacao.
Chociaż nic strasznego się nie zdarzyło.
— Niezłe — powiedział Wikont po przeczytaniu ostatniej strony. — Ale nikt tego nie wydrukuje.
— Dlaczego? — Stanisława zatkało. Słowa Wikonta po prostu go zdumiały. Nawet nie myślał o tym, żeby to drukować.
— Dlatego, że nikt tego nigdy nie wydrukuje — wyjaśnił Wikont stanowczo i znowu wsadził nos w rękopis, wyraźnie czegoś tam poszukując.
Stanisław milczał, zapomniał nawet o papierosie, który dopiero co miał zamiar zapalić. Próbował sobie wyobrazić, jak to wszystko miałoby wyglądać z punktu widzenia jakiegoś redaktora. Niczego konkretnego nie udało mu się wyobrazić, ale sama myśl… jedna tylko słaba możliwość… nawet aluzja co do prawdopodobieństwa.. Nagle przypomniał sobie, jak całkiem niedawno powiedział Łarisie: „Przynajmniej jakąś jedną historyjkę, niech malutką, niech nawet drobną, ale — wydrukować. I nic więcej nie jest mi potrzebne…” Sam był wtedy zdumiony siłą swego marzenia.
— Jednak, w istocie, niczego mi nie udowodniłeś — oznajmił tymczasem Wikont. — Obiecałeś udowodnić swoje twierdzenie o tym, że jesteś wybrańcem Boga. A przedstawiłeś najwyżej pół tuzina przypadków szczęśliwego ocalenia. To za mało, dusza moja. Pół tuzina przypadków każdy potrafi znaleźć.
Trochę się pospierali.
Stanisław nalegał, że i pół tuzina to niemało, że Wikont nie da rady tak od razu naliczyć pół tuzina, a po drugie, ma jeszcze trzy razy po pół tuzina, ale całe nieszczęście tkwi nie w półruzinach, a w tym, że jakoś znudziło mu się pisanie…
Wikont odpowiadał, że choć do bycia wybrańcem Boga, w przeciwieństwie do niektórych, wcale nie pretenduje, jednakże też coś ma w swoich aktywach: powiedzmy, przypadek z zapalnikiem albo chociażby te pseudozawałowe ataki, których były już trzy i których, jak wiadomo, można się spodziewać w każdej chwili. Ile przypadków, tak naprawdę, w ogóle może Stanisław przedstawić do rozpatrzenia? Ach, dwadzieścia trzy? A czy jest pewny, że wszystkie te przypadki mogą być rozpatrywane bez żadnego naciągania? Jest pewny? Świetnie. Persilfans. A czy próbował Stanisław (będąc matematykiem) policzyć, na ile, tak naprawdę, jest prawdopodobne ocaleć w dwudziestu trzech przypadkach z niezliczonego mnóstwa innych? Na przykład on, Wikont, przechodził przez ulicę znacznie więcej niż dwadzieścia trzy razy i chyba częściej latał samolotem, jeździł pociągiem, konno, i-nic!; Dość długo omawiali ten problem. Jednoznacznej odpowiedzi na pytanie Wikonta nie można było znaleźć, ani też użyć do rozpatrywanego zjawiska pojęcia prawdopodobieństwa w ściśle matematycznym sensie tego terminu. Jednak, rzecz jasna, jeżeli piątak dwadzieścia trzy razy z rzędu spada na reszkę… lub ktoś dwadzieścia trzy razy z rzędu, bez pudła, wygra na loterii (niech nawet po rublu)… albo chociażby dwadzieścia trzy razy z rzędu zrobi sześć w karach — to przecież od razu widać, że coś tu jest nie w porządku i że trzeba przeprowadzić pow-ważne śledztwo.
— Będziesz musiał znaleźć w swojej powieści miejsce dla takiego właśnie pow-ważnego śledztwa — powiedział Wikont. Bo inaczej, nikt niczego nie zrozumie.
— Ja sam nic nie rozumiem, — przyznał się Stanisław.
— A powinieneś! — stwierdził Wikont. I wypili jeszcze trochę cura9ao.
Stanisław jednak poszedł za tą radą. Wydawało mu się, że to nudne — analizować coś, co i bez analizy (a być może, właśnie dzięki jej brakowi) wyglądało i dziwnie, i tajemniczo, i znacząco. Nie pisał przecież naukowego traktatu, tylko powieść o człowieku, który nagle odkrywa wpływ jakiejś tajemniczej siły na swoje życie i stopniowo przychodzi mu do głowy myśl o Ukrytym Przeznaczeniu… Na samym końcu powieści domyśla się, w czym tkwi to Przeznaczenie, i staje się… kim? W czym tkwi istota Przeznaczenia?
— Jak myślisz, czy mam prawo trochę kłamać? — zapytał Wikonta zaniepokojony.
— Po co?
— Po pierwsze, żeby było ciekawiej. A po drugie, jeżeli wymyślę Przeznaczenie, i tak będę musiał wszystkie moje opowieści mu podporządkowywać, a to oznacza wymyślanie tego, czego nie było.
— A jeszcze go nie wymyśliłeś? Swego przeznaczenia?
— Na razie nie.
— No, to na razie nie ma co trochę kłamać — postanowił mądry Wikont. — Z jakiej racji? Dwadzieścia trzy sytuacje. Po kiego diabła wymyślać bez żadnej przyczyny dwudziestą czwartą?
W pięćdziesiątym szóstym Wikont zaciągnął go do ekspedycji archeologicznej. U Wikonta pojawił się wtedy przyjaciel-archeolog, który każdego roku latem jeździł w okolice Piendżikientu na wykopaliska kuszańskich (chyba) grobowców. Jak się okazało, Wikont przyczepił się do niego już po raz trzeci.
Читать дальше