Bardzo mętnie (bez najmniejszych wątpliwości kłamał) wyjaśniał, czemu jest mu to tak bardzo potrzebne: że jest to związane z jego nową fascynacją historią starożytną, Sasanidami, Persją w ogóle, a problemami starożytnej perskiej weterynarii w szczególności…
— Uszy mi więdną od tych opowieści! — powiedział mu wtedy Stanisław, wstrząśnięty naporem źle wymyślonego kłamstwa.
— To nie słuchaj! — poradził Wikont gorąco. — Powiedz mi: powiewa jeszcze nad morzami Black Roger, czy już nie?
— No, powiewa. Ale do czego ci jestem potrzebny?
— A co za różnica! Jedziemy i koniec.
I pojechali, przy czym Stanisław zwiał przed swoim promotorem, nawet nie zadzwonił do niego i niczego nie nakłamał choćby ze zwykłej grzeczności i dla przyzwoitości.
…Arabskie pismo, wykwintne, piękne, kaligraficzne łączenia, jakby wyciekające ze zręcznego pióra — z zakrętasami, zwitkami, znacząco porozrzucanymi kropkami… Wykwintne piękne nowe słowa: dewani, mahreb, nastalik, farsi, irani. Gardłowa, zprzydechem mowa, jakby z trudem pokonywany zachwyt…
Skąd się to nagle wzięło w życiu Wikonta? Dlaczego, po co? Czy tylko dlatego, że dziadek-generał zostawił mu w spadku kolekcję starożytnych monet? Albo żeby się nacieszyć w oryginale tymi wszystkimi Firdousi, Niżami, Saadi? Niewyobrażalnie piękne wiersze: Z dala od ukochanej pali tęsknota, Gdy blisko — zdrady męczy stwór Z tobą i bez ciebie — Smutek!
Dla serca i rozumu — Smutek!
Serce me dławi wieczny mur.
Pogrążył go ten Cień, Więźnia uczynił zeń Smutek!
„Smutek!” — mówili teraz z byle powodu i bez żadnego powodu również. Dżia tarszed wa baczę nist, mówili zamiast powiedzieć po rosyjsku: „dopiero co, niedawno”… I tak po prostu, dla pięknego brzmienia, mówili, szczególnie w obecności dziewczyn: „Miejsce jest jeszcze mokre, ale basza już sobie poszedł…”
Zaraza. Niespodziewany kaprys. Zamroczenie świadomości…
Ale szlachetne zamroczenie! Dobrze, ale po co teraz włóczyć się, przez cały Związek Radziecki nie wiadomo dokąd — za siódmą górę po ziarnko maku? I co to za starożytna irańska weterynaria?
Kopali tępe (wzgórze na miejscu dawnego cmentarzyska), które nazywało się Kala-i-mug, co znaczyło: „Twierdza magów”.
Chodziły plotki, że to tępe było nieczyste, zaczarowane, owiane legendami. Dookoła (to też były plotki) występowały smółki uranu i po wszystkich drogach w okolicy kręciły się tam i z powrotem zespoły geologów, którzy szukali tego, co w ich żargonie nazywało się „azbest-dwa”. (Ponurzy, brodaci, młodzi faceci w brudnych filcowych kapeluszach, małomówni, nieprzyjemni, czujni, z obdrapanymi kaburami na pasach).
Obóz mieścił się na brzegu rzeczki Mugian pod starą potężną morwą. Cała miejscowość też się nazywała Mugian, to znaczy — „Magia”, „Czarodziejstwo”, „Kraina czarów”. Rozlokowali się w namiotach: dwa namioty naukowców, trzy duże namioty Tadżyków-robomików i oddzielny namiot, w którym zamieszkał Rachmatułło ze swoją żoną.
Naukowców było dwoje: naczelnik ekspedycji, przyjaciel Wikonta, on pan-szef-ojciec — czarnobrody, grasejujący — wyglądał tak, jakby był stuknięty, i dziewczyna-archeolog — cicha, staranna, milcząca, bezbarwna i tak niepozorna, że Stanisław nie mógł zapamiętać jej imienia. (W ogóle miał problemy z zapamiętywaniem imion — nie przywiązywał wagi do nowych znajomości).
Wikont i Stanisław figurowali jako asystenci. Byli do wszystkiego. Robotników było sześciu albo siedmiu. A może ośmiu.
Stanisław i tak nie nauczył się ich odróżniać. Mieli skomplikowane (gardłowe, z przydechem) i bardzo różne imiona, ale byli strasznie do siebie podobni, jak bliscy krewni: każdy miał szary chałat, przepasany brudnawym ręcznikiem, wszyscy byli nieogoleni, wszyscy niskiego wzrostu, wszyscy w nieokreślonym wieku, wszyscy jak jeden mąż palili skręty z haszyszu i woleli nie patrzeć w oczy rozmówcy. Jedni nosili na głowie kwadratowe czapeczki, inni filcowe kapelusze, a ktoś tam znów ręcznik, ale zgrabnie zwinięty w turban.
Rachmatułło wyróżniał się wśród nich. Po pierwsze, był młody, miał dwadzieścia pięć lat, nie więcej. Po drugie, lepiej od wszystkich innych razem wziętych mówił po rosyjsku. Bardzo lubił rozmawiać po rosyjsku i zamęczał tymi swoimi rozmowami. Najbardziej męczył Wikonta, którego z niewiadomych przyczyn faworyzował.
— Is-łuchaj, czemu nie masz palców na ręka, co? Jak to się is-tało, opowiedz, Wiktor, proszę? Popatrz: trzech palców na ręka w-w-ogóle niema, co za nieszczęście, skąd takie nieszczęście, is-łuchaj, co?
— Na początku Wikont odpowiadał coś żartem, a potem się wściekł: — Posłuchaj, Rachmatułło, wiesz, co to jest nietakt?!
— A-aczywiście, wi-iem! — strasznie ucieszył się Rachmatułło. — To choroba taki: palce bardzo chorują, gi-niją, gi-niją, a potem w-w-ogóle odpadają!
Po trzecie, miał żonę. Rosjankę. Młodą. Nic nadzwyczajnego, ale jednak. Odegrała znacząca rolę w całej tej historii.
Najpierw wszystko było dobrze. Wstawali wcześnie rano i ziewając dokonywali ceremonii podniesienia flagi (białe płótno z czarnym wizerunkiem starożytnej sogdijskiej monety). Śpiewano przy tym hymn. Flagę uszyła i wyhaftowała bezimienna dziewczyna-archeolog. Hymn napisał Wikont, za podstawę wziął piosenkę o bohaterskim kanonierze Jaburce. Codziennie rano nad górskimi przestworzami Mugianu rozlegało się:
Flagę wciągał na cześć, oj lado, ejrluli!
i wyśpiewał pieśń, oj lado, ej-luli!
Przyniosło pocisk nagle, oj lado, ej-luli!
I leb urwało zgrabnie, oj lado, ej-luli!
On flagę wciągał wciąż, oj lado, ej-luli!
Bo to był dzielny mąż, oj lado, ej-luli!
Wieczorem ten sam hymn towarzyszył procedurze spuszczenia flagi, oczywiście z małą modyfikacją: Flagę spuszczał na cześć…
Żona Rachmatułły przygotowywała śniadanie. Wszyscy jedli i szli na wykopalisko. Pracowali tiszkami (to jest coś w rodzaju kilofa, tylko trochę,mniejsze) i łopatami. Archeolodzy głównie zajmowali się oczyszczaniem specjalnymi pędzelkami skamieniałej, wiekowej gliny ze znalezisk. Były to przede wszystkim gliniane czerepki o różnych rozmiarach, kształtach i rodzajach — skorupy starożytnych garnków i dzbanów, wśród których trafiały się również gigantyczne, nazywały się one chumy. Skorupy były starannie układane w wiadrach i koszykach, trzeba je było bardzo dokładnie umyć, a potem sortować i klasyfikować… W miarę tego, jak podnosiło się słońce, upał stawał się nie do zniesienia, gorący wiatr gnał żółte chmury gliny, robotnicy coraz częściej siadali, żeby wypalić swój haszysz i za każdym razem palili go coraz dłużej.
I wreszcie pan-szef-ojciec ogłaszał przerwę obiadową…
(Żona Rachmatułły gotowała również obiad. Gotowała, prawdę powiedziawszy, źle. „Po pierwsze, za mało, — powiedział w tej sprawie Wikont. — A po drugie, pomyje…”) Cały ten rytuał już na trzeci dzień był dokładnie i z miłością opiewany w nieśmiertelnej pieśni-poemacie wspólnego autorstwa (Kikonin, Krasnogorow). Pieśń wykonywano pod popularny w tych czasach motyw: Nie jestem poetą, nie jestem ascetą, Trza prawdzie w oczy spojrzeć.
Napchałem kiszkę, zabrałem liszkę,
Idę skorupy ziemi wydzierać.
Pot z czoła buch i boli brzuch,
Od suszonych moreli się nie sra, a moczy,
Lepi się glina, a z nosa wydzielina,
Człek klnie jak szewc i w przepaść by skoczył.
Skończony dzień, tępy jak pień,
Do swojego docierasz namiotu.
Zdejmujesz strój i myjesz chum
I czarną herbatę pijesz do wymiotu.
Читать дальше