Bohaterowi powstającej powieści trzeba było dać jakieś imię.
Stanisławowi nie chciało się go wymyślać. Była w tym pewna kokieteria, bo ogromną większość materiału Stanisław brał z własnego życia, tak że bohaterem (na razie) był on sam, bez żadnych, choć trochę zauważalnych domieszek. Wikont zaproponował: — Daj mu na imię Przeznaczony… lub Losowany.
— Dlaczego nie Sterowany? — zapytał Stanisław.
— Nie Sterowany, Losowany, to znaczy „sterowany przez Los”!
Wikont bawił się. A może i nie. Losowany — brzmiało dziwnie i niezręcznie, choć wymownie. Stanisław zamyślił się, starając wytłumaczyć sobie, dlaczego nie podoba mu się to imię. Jego kawa wystygła, papieros stlił się do samego filtra.
— Potrzebuję czegoś w czasie przeszłym — powiedział Wikont. — „Zajrzał”, „utonął”…
Wymyślali w stylu Pollaka (tak to nazywali): w półmroku tapet szloch się wyrywa, Policzki okien krzywią się do świata.
Niebieską twarz zakrywa
Ściany krwawa lapa.
Stanisław nie słuchał go. Nagle zrozumiał. To było jak objawienie. Zobaczył całą powieść — do samego końca. Bohater nazywa się Józef. Dziewczyna nazywa się Maszka… Maryja…
Maria. Będą mieli dziecko… Nawet gorąco mu się zrobiło z zachwytu, serce zabiło jak szalone i w tym momencie papieros sparzył mu palce.
Ruszył się gwałtownie — do popielniczki. Przeklęte krzesło znowu się pod nim rozwaliło, już po raz kolejny. Mało brakowało, żeby Stanisław się wywrócił, ledwo zdążył złapać się brzegu stołu. Stół zakołysał się i runął, wszystko znalazło się na podłodze — popielniczki, ołówki, bruliony… Przeklinając, zaczął zbierać i ponownie łączyć rozwalone nogi, siedzenie, oparcie, a w głowie łomotało mu: „Uratuj mi syna! Uratuj naszego syna!”
Wikont nie zwrócił uwagi na te prozaiczne okoliczności.
— Proszę o coś w czasie przeszłym! — zażądał znowu, trochę podnosząc głos.
— „Krzesło” — złośliwie odpowiedział Stanisław.
Jego jakby poderwało. W ciągu tygodnia stworzył jeszcze dwanaście epizodów.
…Siódmy dowód, lub Nieudana Zemsta Pokonanych. Historia z bombą zapalającą, ocalałą jeszcze z czasów blokady.
Z tej bomby sprytny Szczęśliwy Chłopak, który do tego czasu stał się już szóstoklasistą, wystrugał kuchennym nożem metalowy talerz pełen srebrnych wiórków termitu, i postawił go na parapecie. Zmieszał termit z nadmanganianem potasu (który, jak wiadomo, wydziela wolny tlen) i wsunął do tej mieszanki zapałkę. Tumany dymu buchnęły pod sufit, chłopak momentalnie oślepł i odsunął się — co go uratowało: ciężka kotara, przymocowana do ciężkiego kamisza, runęła, kamisz zwalił ośmiokilogramowy wazon o muzealnej wartości (skonfiskowany przez brata cioci Lidy, artylerzystę, w ramach reparacji wojennych), wazon runął z szafy dokładnie w to miejsce, gdzie pół sekundy wcześniej znajdował się organizm ciekawskiego eksperymentatora…
Jedenasty dowód, albo Rozrzucajcie Kamienie Na Czas.
o tym, jak w mokrych, trawiastych górach pod Elbrusem zasiedli całą grupą w zdradliwym jarze, wiodącym z jednej strony do przepaści; i nie mogli wyciągnąć swojego gazika na wierzch po rozmiękłym stoku. Padał uporczywy lodowaty deszcz. Błoto 1 wyrwana z korzeniami mokra trawa spod buksujących kół. Ciężkie przekleństwa z sześciu gardeł. I ciężki ryk dwóch silników gazika na stoku, który bezsilnie buksował na końcu mocno naciągniętej liny, i ciężarówki na górze, bezsilnie buksującej na drugim końcu tejże liny. I mokre kamienie, kaleczące ręce, które nosili z daleka, żeby podkładać je na drogę, skąd oszalały samochód wyrzucał je jak katapulta obracającymi się kołami. I oślepiający wiatr. I potem obojętna mgła. I znowu wiatr — z gradem. I bezsilna wściekłość na myśl, że teraz trzeba będzie włóczyć się gdzieś, nie wiadomo gdzie, dwadzieścia kilometrów po mokrych górach — szukać traktora, żebrać, skomleć, przekupywać, błagać…
W szóstej godzinie tego koszmaru lina pękła. Za kierownicą gazika był w owej chwili Stanisław (Józef, oczywiście, nie Stanisław). Nacisnął na hamulec, ale samochód nie zwrócił na ten gest rozpaczy żadnej uwagi. Dosłownie wyskoczył z toru i po mokrej trawie, jak po maśle, poślizgiem, tępo i milcząco, tyłem ruszył w dół stoku, na skraj przepaści, i teraz już nic nie mogło go zatrzymać… Ci, co byli na zewnątrz, wrzasnęli z przerażenia, chcieli krzyczeć do niego: „Wyskakuj!”, ale nie mieli czasu wyartykułować swojego przerażenia, i Stanisław (a właściwie Józef) usłyszał tylko rozpaczliwe: „A-a-a!” Najszybszy z nich, kierowca Wołodia, ruszył gigantycznymi skokami, jego zielony brezentowy płaszcz wzbił się nad nim jak skrzydła, zdążył nawet chwycić za brzeg zderzaka, ale zatrzymać samochodu nikt by teraz nie potrafił — samochód chciał sunąć w dół, miał dość wysilania się tutaj w deszczu, chciał „umrzeć, zasnąć i widzieć sny, być może?”. „Trzeba skakać, inaczej — koniec…” — to było wszystko, co zdążył pomyśleć Stanisław, to znaczy Józef. Ale jego skurczone palce na zawsze przyrosły do kierownicy, prawy kozak na zawsze oparł się na pedale hamulca, i już do niczego nie był zdolny.
Był już martwy w tych (ostatnich swoich) chwilach… Nagle samochód zatrzymał się jak wryty.
Okazało się, że jego lewe tylne koło oparło się o ogromną kostkę brukową, którą podłożyli pod koła i która wyskoczyła spod nich już trzy godziny temu. Do skraju przepaści zostawało dwa i pół metra — tę odległość kierownik grupy specjalnie wymierzył potem miarką. Wysokość przepaści wynosiła około czterdziestu metrów, nawet więcej, ale tego kierownik grupy już nie mierzył nie było czym, no i po co…
I tak dalej…
Postanowił, że o kilku epizodach tylko wspomni, bez dokładnej analizy. Nie zaczął analizować historii swego zdawania na wydział fizyki. Oblali go na egzaminie bez dwuznaczności i celowo, i nawet nie próbowali ukryć swego zamiaru. Dlaczego?
Przeszkodziła ankieta — krewni, wobec których zastosowano represje? Możliwe. Ale nie w tym rzecz. Na przykład Wowka Frołow z dziesiątej „B” się dostał, i gdzie jest teraz Wowka Frołow?
Spaliła go białaczka pięć lat po studiach — wielki byk, zawodnik pierwszej klasy, atleta… Lekarze nic nie mogli zrobić, w ostatnich dniach w j ego żyłach płynęła tylko ropa zamiast krwi… Tolka-Drindulet też się dostał, tylko że za drugim podejściem, i co teraz z Tolką? Inwalida drugiej grupy, nie wychodzi ze szpitala, twórca bomby wodorodowej… No i który z nich, jeżeli mogę zapytać, nie miał szczęścia na egzaminach?
Ale stwierdził, że ta materia jest zbyt śliska i na dodatek chyba nie zasługuje na dokładne przeanalizowanie.
Abasturmańskiej historii, kiedy ciągnął i wyciągnął z przepaści Sieriożkę Orłowskiego, nie chciał dokładnie opisywać, po pierwsze, dlatego że znowu przepaść, góry, pękające liny — ile można? A po drugie, niełatwo było opisać tę sytuację z powodów ściśle technicznych: kto gdzie wisiał, kto czego się czepiał, jak Sieriożka lazł do góry, a Stanisława (Józefa, oczywiście, nie Stanisława!) przy tym znosiło po łagodnym kamiennym żlebie w dół. E-ee, tam, Bóg z nimi. Jakoś się wydostali, i dobrze. Mogliby się nie wydostać — obydwaj lub jeden z nich. Prawdę powiedziawszy, wysokość nie była śmiertelna — koło piętnastu metrów, i spadliby na spadzisty skos, a nie poziomo, i na kamienne osypisko, a nie na głazy narzutowe…
Nie potrafił jednak zmusić się do dokładnego opisu tego, jak tonęli w Ładodze w marcu pięćdziesiątego drugiego. Wstyd było to przypominać, i cały czas ciągnęło go do uszlachetnienia sytuacji. Nie pomagała nawet ta okoliczność, że miało to się zdarzyć pewnemu nieznanemu nikomu Józefowi, a nie jemu, Stanisławowi Krasnogorowowi.
Читать дальше