— Skrócić? — zapytał na wszelki wypadek.
— Tak — powiedział redaktor stanowczo, zamknął teczkę i zaczął zawiązywać tasiemki.
— Do ilu stron? — zapytał Stanisław, już kombinując, że epizod z gazikiem można będzie wyrzucić bez specjalnego uszczerbku.
— Do dwóch — powiedział redaktor i pchnął teczkę w jego stronę.
— Co to znaczy? — oszołomiona wyobraźnia podsunęła Stanisławowi skutek takiego skrócenia: dwie marne kartki rękopisu: pierwsza i ostatnia.
— No, mniej więcej do pięćdziesięciu stron Całość maszynopisu miała dwieście trzydzieści trzy strony.
— O pięćdziesiąt stron? — zapytał Stanisław na wszelki wypadek.
— Nie. Do pięćdziesięciu. Zostawić pięćdziesiąt… — Redaktor wybuchnął nowym potokiem niewyraźnych słów, chyba udowadniał, że Stanisław tak naprawdę napisał nie nowelę i nie powieść, a opowiadanie, i teraz trzeba zmienić formę stosownie do treści. Ponadto, magazyn jest cieniutki i nie mają możliwości…
Stanisław przerwał mu: — Czy dobrze rozumiem: pan chce, żebym skrócił tę nowelą o sto osiemdziesiąt stron?
— To nie nowela — powiedział redaktor ze zmęczeniem i teraz już dość wyraźnie. — To opowiadanie.
Wieczorem postanowili się upić z Wikontem. Wikont pił, słuchał narzekań i przekleństw, i milczał. Potem nagle powiedział: — Zapomniałeś o najważniejszym.
— O niczym nie zapomniałem — zaprotestował groźnie Stanisław. — 1 nigdy nie zapomnę!
— Zapomniałeś. Zapomniałeś, że wszystko… czy prawie wszystko, co napisałeś, to prawda. Zapomniałeś, że wszystko to się działo z tobą. Nie z twoim wymyślonym Józefem, a z tobą Osobiście.
Stanisław wbił w niego wzrok i nagle zrozumiał.
— Tak, ale przecież nie jestem Józefem — powiedział, uśmiechając się krzywo.
— I nie mam Marii. Mam Łariskę.
— Nie udawaj większego osła niż jesteś — poradził Wikont, starannie nalewając spirytus. — Świetnie mnie rozumiesz.
— Nie udaję… — powiedział wolno Stanisław. — Ale przecież rzeczywiście nie znam swojego przeznaczenia. Myślisz, że nie przychodziło mi do głowy, że powieść powieścią, a moje życie to moje życie? Ale nie potrafię znaleźć czegoś w swoim życiu takiego, żeby… No, i nie wierzą w to. Zrozum, to przecież nie powieść i ja nie mogę wymyślać takich rzeczy z głowy… To powinno jakoś samo się znaleźć… Ale niczego nie ma. Niczego takiego w moim życiu nie ma!
— Sz-szukaj — powiedział Wikont, tak samo, jak rok temu. Sz-szukaj: powinno być! Podejrzewam, mój Staku, że każdy człowiek ma swoje przeznaczenie. Każdy! To jest taka moja hipoteza. Niektórzy są swego przeznaczenia świadomi; zazwyczaj ich imiona stają się znane na całym świecie. Niektórzy w swoim przeznaczeniu się mylą. Takich nazywamy grafomanami różnej maści. Ale przytłaczająca większość śmiertelników nawet nie podejrzewa tego, że ma przeznaczenie. Nie dano im znaku! A tobie akurat dano. Jesteś ewenementem. Więc sz-szukaj!
Życie potoczyło się dalej, jakby nie było całego roku literackiego szaleństwa, jakby nigdy niczego nie pisał, oprócz bazgraniny z Wikontem i wesołych kupletów: „Ach, dżiewczyna-jegoza— uchwyciła pana za! Uchwyciła i trzymała, aż mu z oczu płynie łza…”
Jeżewatow potrafił wycisnąć z podwładnych ostatnie soki: w głowie, przed snem, pojawiały się mątwy wszystkich kodów maszynowych równocześnie, i kiedy Mirlin tajemniczo napomykał, że „nie wszystko jeszcze stracone z naszą powieścią”, że już niedługo, niby, mają wystrzelić jego, Mirlina, najcięższe działa, Stanisław lekko i z całego serca odsyłał go do najbardziej intymnych miejsc.
Trzeba dodać, że cała historia z powieścią zrobiła, jak się wkrótce wyjaśniło, ogromne wrażenie na Wikoncie. Nie to, oczywiście, że powieści nie udawało się w żaden sposób przepchnąć do druku, ale to, że Stanisławowi w ogóle udało się ją napisać.
Jak to! Przez dwadzieścia lat razem, ramie, w ramię, starannie skrobali papier, pocili się, cierpieli z powodu męczącej twórczej niemocy (samego tylko najczystszego medycznego spirytusu wypili ze sto litrów), byli już w całkowitej rozpaczy, prawie machnęli ręką na tę beznadziejną sprawę — i nagle proszę: ten stary, sprawdzony impotent, sam, bez nikogo, pewną ręką płodzi pełnowartościowe opracowanie na dziesięć arkuszy autorskich!
Gdzie sprawiedliwość? Gdzie równouprawnienie? Gdzie braterstwo? Czy wszyscy ludzie już nie są braćmi? („Nie, nie wszyscy — mawiał Sienią Mirlin. — Co więcej: nawet nie wszyscy bracia to bracia…”) To irytująco-żartobliwe (jednakże nie całkiem i nie po prostu żartobliwe) marudzenie skończyło się tym, że pewnego wieczoru Wikont zjawił się u Stanisława z flaszeczką wody życia w jednej ręce i z cienkim rękopisem — w drugiej. Cienki rękopis nosił tytuł Improwizator i było to opowiadanie na dwanaście stron z życia obcokrajowców. Działo się to w Północnej, rozumiecie, Szkocji, „…świeże oszołamiające powietrze, pełne przenikliwego wiatru, słonej wilgoci, krzyków morskich ptaków, bezkresny pusty brzeg, i wrzosowiska, i kępy suchych, pokręconych wiatrem drzew…”, hotel „Skrzydło Albatrosa”, liryczny bohater malarz (prawdziwy obcokrajowiec: flegma, ironia, fajka), główny bohater — niejaki Eric P. Dowager, w przeszłości znany piłkarz (Eric Stena), a teraz zgarbiony, skrzywiony, zniekształcony strzęp człowieka, siwy, samotnik, nieprzyjemny, ale prawdziwy dżentelmen.
Miał wyjątkowo ciężko okaleczone ręce (tutaj Wikont wyraźnie wykorzystał pewnego ich wspólnego, mało znajomego kierowcę z amatorskim prawem jazdy, który miał obydwie ręce przestrzelone na wylot jeszcze na Newskiej Dubrowce). Odnośnie tych okaleczonych rąk, w opowiadaniu pojawia się kluczowa rozmowa — Eric P. Dowager opowiada lirycznemu bohaterowi dość tajemniczą historię o swoim przyjacielu, który zniknął, rozpłynął się w powietrzu dosłownie na oczach wszystkich: dopiero co się rozstali przy wejściu, Eric nie zdążył zrobić nawet dziesięciu kroków — za jego plecami rozległ się rozpaczliwy krzyk, jatós bezładny szum, i to wszystko — nikt nigdy więcej nie zobaczy’ jego przyjaciela. Bez śladu. Żadnych dowodów winy. Konie”
A kiedy rano Eric szedł na policją złożyć zeznania, potrącił go ogromny samochód, którego numeru nikt nie zdążył zauważyć…
pół roku spędził w szpitalu, na zawsze stracił zdrowie, zamienił sję w strzęp człowieka. Przyjaciela, który zniknął, nie znaleziono, sprawę zamknięto. To wszystko. Taka historia.
Liryczny bohater jest wstrząśnięty i zaintrygowany, ale najlepsze będzie później! Nazajutrz okazuje się, że Eric P. Dowager szczęśliwie zwiał, zostawiając notatkę, w której bardzo wytwor— nie przepraszał „za tę małą mistyfikację, do której odegrania pobudziła go wczoraj okropna nuda — towarzyszka tak samo okropnej pogody”. Nuda była wielka, przypadek wydawał mu się odpowiedni, no i miał tylko nadzieję, że,historia wyszła całkiem nieźle”. Lirycznemu bohaterowi pozostaje tylko wzruszyć ramionami i roześmiać się.
Ale to jeszcze nie koniec! Bo cały dowcip pomysłu Wikonta polegał właśnie na zakończeniu opowiadania. Postacie spotykają się znowu — za rok, na tym samym bezludnym wybrzeżu, wśród śliskich głazów narzutowych i gnijących po odpływie wodorostów. Mewy krzycząc latają nad falami, prawie dotykając ich skrzydłami, spuszczają się na gruby żwir plaży, zbliża się burza, purpurowe słońce znika za czarną chmurą… I w tym momencie nasz bohater widzi, jak blada, zmęczona twarz Erica P. Dowagera staje się jeszcze bardziej blada („…staje się biaława jak brzuch starca…”). Oczy Dowagera nieruchomieją. Ciężko opiera się o swoją mocną polerowaną laskę i nagle zaczyna mamrotać, niewyraźnie i jakby na siłę: „…Te ptaki nad falami… i ten zachód…
Читать дальше