Pokonał męczący strach, dał przeczytać Łarisce — ale żeby tutaj, w jego obecności. Ona czytała, a on palił jednego papierosa za drugim i po cichu, z ukosa, obserwował ją. Była przerażająco podobna do jego Marii. Boże, myślał panicznie. Żeby tylko jej się spodobało.
Chociaż trochę. No, proszę! Okazało się, że nawet sam do tej pory nie rozumiał, jakie to wszystko było dla niego ważne — jakby teraz miał się rozstrzygnąć jego los… Przewróciła ostatnią kartkę, popatrzyła na niego wilgotnymi oczami, podeszła, przytuliła i pocałowała go, a on poczuł przypływ pierwotnego szczęścia — było to jak duszność, jak słodkie omdlenie, zapłakał, umierając ze wstydu i ulgi.
Potem przyszła kolej na Wikonta, który kategorycznie odmówił czytania w obecności autora, z irytacją i zrzędzeniem zabrał rękopis do siebie do domu i Stanisław do czwartej rano, jak kompletny idiota, czekał na jego telefon. Guzik! Nie na takiego trafił…
Zadzwonił następnego dnia wieczorem, zaprosił do siebie, wystawił prawdziwego „Napoleona” w butelce nieziemskiej urody, rozlał do kielichów dziadka, podniósł swój i, patrząc znad kryształu, powiedział: — Wygrałeś, mój Staku. Stworzyłeś świat, w którym ludzie żyją, cierpią i umierają. Congratulations, Krasnogorow!
I kielichy cichutko zadźwięczały, wybijając godzinę sukcesu i chwilę sławy.
Upili się. I po tym godzina szczęścia minęła bezpowrotnie.
Oddał rękopis Sieni Mirlinowi i ten zaniósł go do redakcji pisma „Krasnaja Zarja”, gdzie miał swoich ludzi. Gazetka była marna, na poziomie prasy branżowej, częściowo ubezwłasnowolniona przez wydział propagandy komitetu obwodowego, ale po pierwsze, Mirlin miał tam dobrego znajomego, zastępcę działu literatury, człowiek ten, oczywiście (przez swoje stanowisko), był tchórzliwy, ale całkiem porządny. A po drugie, szefa już niedługo mieli awansować do Moskwy, i wszystko mu było — rybka: był obecny w sensie fizycznym i nawet coś tam podpisywał, ale jakby już tu nie służył — jego dusza i obowiązek partyjny były w stolicy, w wydziale kultury KC, a nowego szefa komitet jeszcze nie wyznaczył i nawet, takie krążyły plotki, nie wytypował. „Wczoraj było jeszcze za wcześnie, a jutro będzie już za późno” — podsumował sytuację Sienią i ruszył do walki.
Na początku marzył, cierpiał, miał nadzieję. Codziennie dzwonił do Mirlina, nagabywał, marudził, groził, że „sam pójdzie i wszystkich tam pozałatwia”. Komunikaty z pola walki nadchodziły nieregularnie i były mgliste. Jacyś nikomu nie znani Kołobrodinowie i Okołokajemowowie „brali do czytania”, „trzymali”, „dobrze przetrzepali”, potem okazywali łaskę i zgadzali się niczego nie pisać, albo „pisali po bożemu”… Już już dobrą recenzję miał dać sam Ałsufjew („…znasz Ałsufjewa? To znany poetaprzodownik pracy. Gęba — ot taka! Kawałkami zwisa!”) — już prawie miał zamiar, ale, drań, wyjechał do Baden-Baden i — koniec…
Ale to nic, podsuniemy Kamaninowowi, ten nie zjedzie… Kamanin, bracie, to Kamanin! I nie zjechałby chyba, Kamanin, ale wpadł, łobuz, najpierw w straszny pijacki ciąg, a potem trafił do szpitala miał mikrozawał serca…
I nagle poczuł, że już ma dość tego wszystkiego. A idźcie w cholerą! Na diabła mi wasze recenzje, opinie, poprawki, uzupełnienia i sądy. Nie jestem żadnym poetą. Każdemu — swoje w tym obozie koncentracyjnym. Jedem das Seine! Moja sprawa — to programowanie systemowe. Dialog z maszyną. Informatyka. Moja sprawa, niech was wszystkich diabli, to aforyzmy, jakich nigdy nie potraficie wymyślić, chociaż uważacie się za mistrzów słowa, malarzy życia i inżynierów ludzkich dusz.
Rozważanie — to kolektywne naśladowanie.
Wiara i ciekawość zawsze są ze sobą w niezgodzie.
Zazdrość — to ubranie gustu!
Niezdolność do odczuwania zachwytu — to oznaka wiedzy.
Myśl — to karykatura uczucia.
Program produkcji aforyzmów pracował jak zakład obronny, sprawnie wydając na świat dwie, trzy perły ludzkiej mądrości tygodniowo. Z tej okazji przyjmował gratulacje kolegów, przyjaciół i nawet jakichś zupełnie nieznajomych ludzi — jego próżność drżała z satysfakcją, i wszelkie inne niepowodzenia widział jakby w różowej usypiającej mgle… Zaprosili go do zespołu Jeżewatowa do projektu „eurazja” — było to już prawdziwe zwycięstwo sił rozumu i postępu, jeszcze rok temu nawet marzyć by o tym nie śmiał. Jeżewatow był w instytucie postacią niemal legendarną. Po pierwsze, był superprofesjonalistą, który o stosowanej informatyce wiedział wszystko „od i do”. Po drugie, nie tylko zajmował się nauką — z wesołą, pijaną wściekłością berseka zwalczał tę całą zjednoczoną instytucką swołocz, „władzę radziecką”, jadowitego węża Gorynycza z trzema głowami: radę zakładową, radę partyjną i administrację. Był też wielkim babiarzem, opowiadał kawały i przeklinał jak dotąd świat nie słyszał. Nienawidzili go, uwielbiali i bali się. Mówili, że trzyma w garści komitet obwodowy. „Nie w garści — stwierdzał, nie wstydząc się dam — mam ich w…” — oznajmiał, jakby potwierdzając w ten wyszukany sposób plotki o swoich bliskich stosunkach z pewną wysoko postawioną lady z Dużego KC. (W jednym z donosów napisano o nim: „… nadużywa niecenzuralnych rosyjskich słów o znaczeniu płciowym”).
Jeżewatow przyjął go osobiście, rzucił słuchawkę na widełki, jeszcze gorący, jeszcze rozpalony po kolejnej telefonicznej walce, i ryknął, błyskając oczami: „K…rwy trzeba pierdolić, czy ja dobrze rozumiem, Stanisławie Zinowiewiczu?!” I dopiero potem przystąpił do rzeczy — określił zakres zadań i sferę oczekiwań. Stanisław miał się zajmować programem „Antyturing”: opracować program, który byłby zdolny obalić dawną ideę Turinga, że maszynę można nazwać myślącą wtedy, gdy dialogu z nią (powiedzmy, wymiany listów) nie można będzie odróżnić od dialogu z człowiekiem. Właściwie taki program był już stworzony, trzeba go było tylko oszlifować do nieskazitelnego blasku i udowodnić definitywnie, że maszyna nie ma i mieć nie może żadnego rozumu, a jest tylko rozum, talent i kwalifikacje programisty… (Wikont mawiał o tym refleksyjnie: „Hmmm…
Tyle, że można również stwierdzić, że człowiek nie ma i mieć nie może rozumu, a istniejąjedynie talent i kwalifikacje nauczyciela…”) I nagle zadzwonili z „Krasnej Zarii” i poprosili, żeby wpadł.
Pilnie. Dzisiaj. A najlepiej — wczoraj. Ale można jutro… Od razu o wszystkim zapomniał — o aforyzmach, Turingu, Jeżewatowie 1 nawet o Łarisce, której właśnie na jutro obiecał „dzień wiejskich przyjemności”… Założył swój najbardziej oficjalny i najnowszy garnitur i zjawił się w redakcji dziesięć minut przed wyznaczonym czasem. Musiał czekać na redaktora tylko czterdzieści dwie minuty.
Redaktor uścisnął mu rękę, poprosił, by usiadł, i od razu zaczął mówić. Mówił szybko, dużo i niewyraźnie — wydawało się, że specjalnie niewyraźnie: jakby chciał, żeby go nie rozumiano.
Przy tym od czasu do czasu bez żadnej potrzeby przerzucał kartki rękopisu, chcąc jakby zilustrować swoje tezy przykładami z tekstu, ale od razu tłumił w sobie taką chęć. Stanisław momentalnie przestał rozumieć, o co chodzi. Zadziwiały go tylko okulary redaktora-jakieś superszkła w supermodemistycznych oprawkach.
Wychwycił najważniejsze: rękopis podobał się redaktorowi, ale trzeba koniecznie wziąć pod uwagę opinie recenzentów. Opinie były dołączone i Stanisław miał nadzieję, że potem, w spokojnych domowych warunkach zapozna się z nimi i, oczywiście, weźmie je pod uwagę.. Gotowość do tego narastała w nim z każdą chwilą, dlatego tylko kiwał głową, znacząco zaciskał usta i uprzejmie się. uśmiechał, kiedy wydawało mu się, że redaktor przybiera żartobliwy ton. Potem w sieczce przemowy wyłowił słówko „skrócić”.
Читать дальше