Zerwał się wiatr i leniwie przerzucał stronice książki, którą ktoś zostawił wczoraj na stole, i był to jedyny ruch w tej szarej, przezroczystej nieruchliwości poranka.
Zobaczył swoje łóżko polowe. Niczego na nim nie było. Śpiwór zwisał do ziemi. Przez jakiś czas starał się przypomnieć, zasunął czy nie zasunął śpiwora, kiedy w nocy spieszył siew swojej ważnej sprawie. W końcu niczego sobie nie przypomniał, wstał i podszedł do łóżka. Cały czas oglądał się za siebie, było mu wstyd za niedawny strach, miał też nadzieje, że w obozie wszyscy śpią kamiennym snem — do pobudki zostawało jeszcze około dwóch godzin.
Zatrzymał się koło łóżka. Znów oblał go zimny pot ł znowu mięśnie mimowolnie napięły siei zesztywniały. Nagle zrozumiał, czym były nocne dźwięki. Właściwie wszystko od razu zrozumiał: i swój nieopanowany strach, i niezdolność do wyobrażenia sobie, co się tam dzieje w ciemności — czegoś takiego po prostu nie da się wyobrazić: całe wezgłowie łóżka było pocięte, rozprute, rozerwane… i cienka, spłaszczona ze starości poduszka była przekłuta, przedziurawiona, rozwalona… i kilka wściekłych cięć widać było w górnej części śpiwora.
To był wybuch. Nienawiści. Wściekłości. Ślepej złości. Rozpaczy… Beznadziei. Żalu do siebie…
Śmiercionośny taniec oślepionego, wściekłego noża… W lokalnym dialekcie nóż nazywał się pieczak, albo pczok. Od razu przypomniał sobie jeden taki pieczak — ostrzejszy od żyletki, z arabeskami na ostrzu, z rzeźbioną kościaną rączką — Rachmatułło demonstrował wszystkim chętnym, jak tutejsi zarzynają barana: kolanem opierają się o łopatki, palce zapuszczają głęboko do nozdrzy, załamują głowę z oszołomionymi oczami do góry i do tyłu, i — po napiętym gardle — pieczakiem, tylko jeden precyzyjny ruch… (nikt nie oglądał tego obrazku do końca, wszyscy rozeszli siew różne strony i nikomu potem pilaw specjalnie nie smakował).
Nadzwyczajne było to, że gdy już wszystko zrozumiał, ogarnął go nie tyle nowy atak strachu, czego można się było spodziewać, ile nieznośny, do skurczu twarzy, wstyd! Trzeba teraz było, niezwłocznie, nie tracąc ani sekundy, sprzątnąć, ukryć, schować, być może nawet zniszczyć to wszystko… nikt nie może tego zobaczyć… wstyd, wielki wstyd, koszmar! Zgarnął w panice pościel, byle jak złożył łóżko polowe (nie tylko brezent wezgłowia — nawet sprężyny były pokrajane) i odciągnął to wszystko w kupie jak najdalej, precz z oczu, do dużego namiotu „komzespołu”… Spał tam pan-szef-ojciec, zawinięty do brody, i beztrosko chrapał Wikont, odrzucać w bok okaleczoną rękę (zmarszczony kciuk z bezsensownie sterczącymi z niego dwoma palcami).
W pośpiechu, ale cicho wsunął swoje zniekształcone łóżko pod łóżko polowe Wikonta, a sam rozłożył śpiwór na swoim starym miejscu, wlazł do środka, wsunął do wezgłowia rozprutą poduszkę, położył się i przyczaił jak pies, który coś zbroił. Wstyd i strach powoli go opuściły, i zasnął.
A rano wszystko nagle się rozładowało.
Stanisław zaspał na pobudkę — spał jak kamień, całkiem się wyłączył, niczego nie słyszał — a kiedy się obudził, była już dwunasta, upał nabrał mocy, był w obozie sam, co go trochę zdziwiło, ale też się ucieszył, bo brzuch całkiem przestał boleć. Od razu wyciągnął na świat zniekształcone łóżko polowe i zakopał je bardzo głęboko — w zwał zbędnego wyposażenia, pod te wszystkie worki, miski, zardzewiałe łopaty i jakieś toboły. Ach, jak mu się zachciało te wszystkie nocne wspomnienia zakopać tak samo jak najgłębiej i na zawsze… Właściwie w świetle dnia wspomnienia te już nie wydawały się tak rozpaczliwie tragiczne i wstydliwe. Okazało się, że można żyć dalej i nawet cieszyć się z życia…
Ale tutaj zszedł ze szczytu tępe Wikont — robić obiad — i opowiedział mu o porannych wydarzeniach. Okazało się, że tuż po śniadaniu Rachmatułło nagle dostał ataku epilepsji — wydał przeciągły nieludzki dźwięk, wycie czy ryk, miękko spadł na wznak i zaczął się skręcać i wyginać. Widowisko było, mówił Wikont, straszliwe, ale jego żona (widocznie już przyzwyczajona) zachowała zimną krew, zrobiła wszystko, co trzeba, a tu akurat przyjechała ekspedycyjna ciężarówka. Rachmatułłę razem z żoną i całym ich barachłem załadowali do tej ciężarówki i wysłali do 49 miasta, dzień pracy zaczął się z opóźnieniem i wszyscy poszli na wykopaliska z przeczuciem czegoś złego…
I nie na próżno!
Robotnicy natknęli się na gundę, tak że teraz — to już koniec.
(Gunda to wyjątkowa legenda. Jeżeli wierzyć opowieściom i opisom, jest to dość duży owad, ze skrzydłami, czarno-żółty, w paski — ale nie osa i nie szerszeń. Mieszka w ziemi. Ukłucie jest śmiertelne, zabija na miejscu. Kiedy wykopie się. ją przypadkowo z ziemi, ona gundzi — albo wydaje specyficzny dźwięk, albo sprowadza nieszczęście. Nawet krótkie spotkanie z nią na wykopie wróży nieszczęście). Sam Wikont (gunda interesowała go od dawna, i to bardzo) tym razem również nic nie zobaczył. Robotnicy nagle zawrzeszczeli i wybiegli z wykopu panicznie krzycząc: Gunda! Gumfa/Tylko jeden z nich widział gundę, ale panika ogarnęła wszystkich. Z wielkim trudem udało się panu-szefowi-ojcu zmusić ich do powrotu do pracy, ale nic już chyba z tego nie wyjdzie. Nie będą tutaj pracować. Basta. Gunda!
Tego samego wieczoru powalił Wikonta jego kolejny pseudoatak serca: przy kolacji nagle zrobił się szary, zaczął mówić przeciągle i zemdlał, przewracając stół, krzesła, naczynia. Wszyscy się wystraszyli na śmierć, ale Stanisław zachował zimną krew (nie po raz pierwszy!) i wszystko, jak zawsze, dobrze się skończyło… Jednak teraz wiadomo już było, że niczego dobrego nie można się tu spodziewać, i na drugi dzień pan-szef-ojciec wstrzymał wykopaliska na Kala-i-Mug. To wszystko. Nie można to pracować. Gunda!
Przychodzi świt i znowu nic,
Gnać samochodem po bezdrożach!
O suchym pysku, jak to w stepie, szukać tępe, Skarby odkrywać po dawnych wielmożach.
Żal!… I nikt niczego nigdy się nie dowiedział i nawet niczego nie podejrzewał.
— Co ty, braciszku? — zapytał (już później) Wikont po przeczytaniu tej historii. — Zacząłeś trochę kłamać?
— Ależ nie, Wasza Wysokość — odpowiedział Stanisław, przeżywając nie wiedzieć czemu atak zachwytu nad sobą, jakby kiedyś skromnie zdarzyło mu się wykonać jakiś bohaterski czyn i oto teraz wreszcie cały świat się o tym czynie dowiedział.
— Chciał cię zabić? — zapytał wstrząśnięty Wikont i Stanisław powiedział mu prawdę: — Nie wiem.
Nie można już było tego ustalić. Czy Rachmatułło uderzył pierwszy raz swoim pieczakiem, żeby przeciąć znienawidzone gardło, przebić głowę, mózg, wydostać przez żebra podłe serce?
Czy uderzył pustkę, wiedząc, że jest tam pustka i właśnie dlatego, że była tam pustka? I potem raz za razem pruł, rozdzierał, rozcinał, dziurawił stalowym zębem w złości i rozpaczy — dlatego, że pierwsze uderzenie okazało się bezsensowne, czy właśnie dlatego, że mógł wzbudzić przerażenie i nacieszyć się nim bezkarnie — drzeć i pruć martwą materię, sprowadzając przerażenie, ciesząc się zemstą i nie będąc jednocześnie zabójcą?
Teraz to już było chyba nieważne. Ale wtedy też było nieważne.
Czy można ten epizod włączyć do listy dowodów Twierdzenia? Przedyskutowali tę kwestię i postanowili: można. Epizod został przyjęty i zaklasyfikowany jako Dziesiąty Dowód Istnienia Przeznaczenia, albo Trzeba Zawsze Znać Swoje Miejsce.
Читать дальше